sobota, 31 sierpnia 2024

 

NINA WAHA „Babetta”, Wydawnictwo Poznańskie 2023


„Szalony płomień przyjaźni palił się we mnie tylko raz,
 dla tej przyjaciółki zrobiłabym wszystko, nie zadając żadnych pytań.
I wiem, wiem, że ona zrobiłaby to samo dla mnie”

Literatura skandynawska kojarzy się nam przede wszystkim ze świetnymi kryminałami, ale do księgarń trafiają także perełki literatury obyczajowej, takie jak „Babetta” autorstwa Niny Wahy. O autorce słyszałem dużo dobrego przy okazji polskiego wydania jej powieści „Testament”. Kiedy pojawiła się „Babetta” sięgnąłem po nią bez namysłu, bo to książka o filmie – jednej z moich największych pasji, ale przede wszystkim o osobliwej relacji dwóch nietuzinkowych kobiet.

Lou i Katja to kobiety po trzydziestce. Znają się ponad pół życia, bo poznały się w liceum i – choć dzieliło je praktycznie wszystko – pochodzenie, status materialny, sytuacja rodzinna, doświadczenia – szybko zostały najlepszymi przyjaciółkami. Połączyła je pasja i wspólne marzenia o rozpoczęciu kariery aktorskiej. I choć wszystko wskazywało, że to Katja jest zdolniejsza i ma większe szanse na sukces w zawodzie, jej praca skończyła się na kilku rólkach w niezależnych teatrach, podczas gdy Lou jako 19-latka otrzymuje rolę życia w historycznej produkcji, zdobywa międzynarodową sławę i tworzy związek z Renaudem, wielkim reżyserem, twórcą „Babetty”.

Kobiety spotykają się po dość długiej przerwie w luksusowej francuskiej rezydencji Lou i Renauda, z cichymi służącymi i wolno płynącym czasem. Narratorem w powieści jest Katja. To jej oczami poznajemy Lou i dowiadujemy się o jej karierze. Liczne retrospekcje i wspomnienia pozwalają czytelnikowi poznać dogłębnie historię relacji między kobietami, która z początku wydaje się unikalna i wprost idealna, by ostatecznie pokazać pewne rysy w jej funkcjonowaniu.

Bohaterki są teraz w całkowicie odmiennej sytuacji. Katja porzuca marzenia o aktorstwie i przestaje walczyć o drugoplanowe role w offowych teatrach. Podejmuje studia doktoranckie na wydziale filmoznawstwa i pragnie oddać się dogłębnej analizie cudownego debiutu swojej przyjaciółki. To dzięki niej dowiadujemy się bardzo wiele o „Babetcie” – fabule filmu, jego recepcji, technice, wątkach feministycznych w obrazie i wpływie sukcesu filmu na życie Lou. A Lou nie jest już, niestety, na topie. Nie wygrywa wszystkich castingów, telefon nie dzwoni już tak często, jak po sukcesie „Babetty”. Zdumiewa ją, że właśnie otrzymała pierwszą w życiu propozycję zagrania … matki.

Przedłużający się pobyt Katji we Francji i czas spędzany z Lou jest okazją do zweryfikowania piętnastu lat przyjaźni. W książce znajdujemy mnóstwo intrygujących obserwacji dotyczących życia, sztuki, śmietanki towarzyskiej, ale przede wszystkim przyjaźni, miłości i wierności. Po tym pamiętnym lecie spędzonym razem we Francji nic dla Katji i Lou nie jest takie samo.

„Babetta” to bardzo dobrze napisana i nowatorsko skomponowana powieść. Ciekawe jest, że tak wiele dowiadujemy się o obu bohaterkach dzięki analizie głośnego filmu, który pozwolił jednej z kobiet zrobić zawrotną karierę. „Babetta” to jednak przede wszystkim głęboki i intrygujący portret psychologiczny dwóch kobiet – z jednej strony podobnych, z innej – tak od siebie różnych. W powieści odnajdziemy ślady różnych gatunków, choćby erotyku i thrillera.

Z pewnością sięgnę po inne książki Niny Wahy, przede wszystkim po jej głośny „Testament”. A „Babetta” to tytuł, który z całą pewnością warto zachować w pamięci.

Moja ocena; 9/10

 

„BULION I INNE NAMIĘTNOŚCI” (La passion de Dodin Bouffant), Francja 2023


Premiera kinowa: 30 sierpnia 2024

Do kin trafia wreszcie francuski kandydat do tegorocznych Oscarów, wzruszająca i niezwykle sensualna produkcja w reżyserii Anh Hung Trana (twórcą słynnego „Rykszarza z 1995 roku).

Dzięki filmowi znajdujemy się w XIX wieku w posiadłości francuskiego arystokraty Dodina Bouffanta (bardzo dobra rola Benoita Magimela). Jego pasją, miłością, obsesją jest gotowanie, dlatego spędza długie godziny w kuchni u boku swojej wyjątkowej kucharki Eugenie (Juliette Binoche), jej młodej asystentki Violette (Galatea Bellugi) oraz dziewczynki Pauline (przeurocza Bonnie Chagneau-Ravoire), która ma tak wyostrzony zmysł smaku, że zapowiada się na wybitną mistrzynię kuchni.

Dużą część filmu zajmuje przygotowanie wykwintnych i wybornych potraw. Część z nich opracowywana jest na podstawie autorskich receptur Eugenie i Dodina. Między pracującymi w kuchni powstaje niepowtarzalna atmosfera wzajemnego zrozumienia i adoracji sztuki kulinarnej.

Miłość do gotowania Eugenie i Dodina powoli, stopniowo przeradza się w prawdziwą miłość. Pan i jego kucharka zostają kochankami, by ostatecznie wstąpić w związek małżeński. Życie nie może być jednak tak piękne i kolorowe jak kuchnia w rezydencji Boffanta. Pojawiają się nieoczekiwane komplikacje…

Kadry filmu są tak sugestywne, że w feerii barw mięs, warzyw, ryb, drobiu, grzybów i przypraw, w oparach buchających z garów, rondli i patelni widzowie sami odnajdują osobliwe i niepowtarzalne smaki i zapachy. To niezwykłe, co udało się twórcom filmu – tak mocno pobudzić zmysły, które samym obrazem pobudzić wcale nie jest łatwo.

Niewątpliwą gwiazdą filmu jest Juliette Binoche, która jako Eugenie błyszczy w scenach w kuchni, w alkowie i w ogrodzie. Wygląda rewelacyjnie (jestem przekonany, że podpisała na to pakt z diabłem) i choć w pierwszych scenach nie wydaje się być najlepszą kandydatką do roli wyjątkowej kuchmistrzyni, osobowością swojej bohaterki szybko przekonuje widza do siebie.

Filmów o tematyce kulinarnej powstało w historii kina naprawdę wiele, ale „Bulion i inne namiętności’ to obraz wyjątkowy – działający w niezwykły sposób na wszystkie zmysły, polisensoryczny. I choć obrazy kuchni i scen w niej się rozgrywających mogą być chwilami nużące, nie sposób nie docenić ich piękna, zmysłowości i subtelności. Niesamowite są też sceny konsumpcji delicji, które wspólnie ugotowali Eugenie i Dodin. Arystokrata zaprasza swoich przyjaciół do swej posiadłości i tam wspólnie delektują się kulinarnymi rarytasami.

Jak już wspomniałem, produkcja „Bulion i inne namiętności” reprezentowała Francję jako film międzynarodowy, ale przepadła z kretesem, nie otrzymując nominacji. W dodatku wielu ekspertów orzekło, że gdyby tym kandydatem był wybitny obraz „Anatomia upadku”, Francja miałaby nie tylko nominację, ale najpewniej także samą statuetkę (choć konkurencja ze strony „Strefy interesu” była ogromna). O francuskiej decyzji zdecydowała ponoć obecność w filmie Juliette Binoche, ulubienicy Akademii, która w 1997 roku odebrała Oscara za rolę drugoplanową w pięknym „Angielskim pacjencie”.

Niech fakt pominięcia filmu przy Oscarach nikogo nie zwiedzie. „Bulion i inne namiętności” to piękna historia miłosno-kulinarna, którą warto obejrzeć. Polecam.

Moja ocena: 8/10

piątek, 30 sierpnia 2024

 

TOP 60 ZDZISŁAWA SOŚNICKA

Wczoraj urodziny obchodziła wielka dama polskiej piosenki – Pani Zdzisława Sośnicka. Kiedy byłem dzieckiem, wydawało mi się, że Majewska, Frąckowiak, Santor, Jarocka, Sośnicka, Bem to był dramat, piosenkarki estradowe dla rodziców i dziadków. Ostrowska, Kora, Urszula, Kozidrak – to były moje prawdziwe idolki. Czas całkowicie zmienił perspektywę i teraz w pełni doceniam klasę tych wspomnianych gwiazd. Zdzisława Sośnicka przebiła się bardziej do mojej świadomości z wielkim przebojem „Aleja gwiazd”, a potem już w pełni uświadomiłem sobie, że to niezwykła Artystka obdarzona niesamowitym głosem. Kiedy wczoraj przeprowadzałem research do tego zestawienia, odkryłem niektóre nagrania, którymi się zachwyciłem. I myślę, że gdyby Zdzisława Sośnicka urodziła się w Stanach Zjednoczonych, byłaby ogromną gwiazdą światowego formatu i śpiewałaby w najlepszych teatrach musicalowych. Oto moje subiektywne zestawienie TOP 60 najlepszych nagrań Zdzisławy Sośnickiej. Enjoy!

60. Z Tobą obudzić się
59. Wiem, że jesteś lwem
58. Czas nas goni
57. Za mało słów
56. Nikt nie błądzi sam
55. Ta sama
54. Taki dzień się zdarza raz
53. Cygańska letnia noc
52. Letnia miłość
51. Świat starych map
50. Wielki nikt lub mały ktoś
49. Czy to warto
48. Śpiewam dzień
47. Znajdź mnie
46. Magiczny kraj, magiczny ląd
45. Codziennie pomyśl o mnie
44. Będzie co ma być
43. Obca gra
42. Nagle wszystko się skończyło
41. Wokół Ciebie krąży cały świat
40. Żyj sobie sam
39. Nie żałuj tych lat
38. Sceny z życia artystki
37. Kochać znaczy żyć
36. Miłość i gniew
35. Magia serc
34. Życie od nowa
33. Najzwyczajniej w świecie
32. O Annie
31. Uspokój się
30. Cinema
29. Wszystko przeminie, wszystko przepadnie
28. Nie przepraszam za nic
27. Powiedz mi, Panie
26. Moje sentymenty
25. Ona i on
24. W kolorze krwi
23. Anatewka
22. Tańcz choćby płonął świat
21. Człowiek nie jest sam
20. Realia
19. Życie jest natchnieniem (& ZBIGNIEW WODECKI)
18. A kto się kocha w Tobie
17. Kamyk na dnie
16. Ludzie mówią
15. Wiatr
14. Jesteś moim światem
13. Bez Ciebie jesień
12. Uczymy się żyć (bez końca)
11. Daj zaczarować się
10. Serce pali się raz
9. Jak żyć (& TEDE)
8. Pamięć
7. Nie czekaj mnie w Argentynie
6. Moja muzyka to ja
5. Dom, który mam
4. Julia i ja
3. Z Tobą chcę oglądać świat (& ZBIGNIEW WODECKI)
2. Pożegnanie z bajką
1. Aleja gwiazd



wtorek, 27 sierpnia 2024

 MACIEJ MARCISZ „Znaki zodiaku”, Wydawnictwo WAB 2024


„Nigdy nie udawaj, że rzeczy, których nie posiadasz, nie są warte posiadania; to chyba dobra rada” Virginia Woolf

Po sukcesie „Taśm rodzinnych” i „Książki o przyjaźni” Maciej Marcisz powraca ze swoją trzecią powieścią „Znaki zodiaku” – najdojrzalszą i bodaj najlepszą w swojej dotychczasowej literackiej karierze.

Autor ponownie czyni głównymi bohaterami powieści trójkę przyjaciół. W centrum uwagi znajduje się Maks, młody, lecz uznany już pisarz, który ze swojego pochodzenia z biednej rodziny uczynił atut swojej twórczości. Marzy o otrzymaniu najważniejszej nagrody literackiej w kraju. Podczas inicjującego powieść spotkania autorskiego poznaje studenta, który podważa jego korzenie, a tym samym prawo do budowania swojej kariery na rzekomych negatywnych doświadczeniach z dzieciństwa i młodości. Rozpoczyna się swoista gra, pełna szantażu i niespełnionych nadziei.

Ida to tłumaczka, która marzy o przekładach literackich, a pracuje w korporacji, tłumacząc teksty użytkowe. Pewnego dnia przechodzi poważne załamanie nerwowe, porzuca pracę i myśli nawet o samobójstwie. Jej związek z narzeczonym Karolem jest w stanie rozkładu.

I jest wreszcie Pola – niezwykle bogata dziewczyna, która żyje w toskańskiej willi, nie musi pracować i korzysta, jak tylko może, ze swego uprzywilejowanego statusu.

Maks postanawia dołączyć do Poli i odwiedzić ją w jej toskańskiej posiadłości. Proponuje wyjazd Idzie. Wspólny pobyt trójki przyjaciół w włoskiej rezydencji, młodych ludzi o całkowicie odmiennym sposobie postrzegania świata i innej wizji życia i oczekiwaniach wobec niego, staje się przełomem dla bohaterów i powoduje, że już nigdy nic nie będzie takie samo…

„Znaki zodiaku” to intrygujący obraz pokolenia millenialsów, ludzi pogubionych, rozpaczliwie poszukujących sensu swojej egzystencji. To osoby ciekawe, wykształcone, żądne nowych doświadczeń, ale nieszczęśliwe, stale poszukujące. Z zazdrością patrzą na ludzi nieco młodszych, jak Julian – znajomy Poli, którzy mając jednak bagaż innych życiowych doświadczeń, inaczej kształtują swoją tożsamość, są po prostu inni.

Ciekawe, jak wiele z Marcisza – odnoszącego coraz większe literackie sukcesy - możemy odnaleźć w Maksie, głównym bohaterze powieści.

Książka Macieja Marcisza jest interesująco skomponowana, postaci, choć chwilami irytujące, są autentyczne i potrafią wzbudzać różne uczucia i odczucia. Intryguje kontrast między przedstawionym życiem pełnym gonitwy w Polsce i spokojną egzystencją w pięknej Toskanii.

Bardzo mnie ciekawi, w jakim kierunku jako pisarz będzie zmierzał Maciej Marcisz, ale jego najnowsze dzieło jest udane i naprawdę godne uwagi.

Moja ocena: 8/10

niedziela, 25 sierpnia 2024

 

 

COLLEEN HOOVER „It Ends with Us” Atria Paperback 2016




Colleen Hoover jest gwiazdą amerykańskiej literatury young adult. Podczas lektury książek z tego kręgu już kilkukrotnie się sparzyłem, ale ogromny sukces filmowej adaptacji powieści „It Ends with Us” skłonił mnie po sięgnięcia po tę pozycję.

I po raz kolejny przekonałem się, że literatura young adult po prostu jest nie dla mnie i nie ja jestem jej odbiorcą – nie jestem wszak młodą Amerykanką, urodzoną po roku 2000, która właśnie kończy college i szuka perfekcyjnego kandydata na męża – niestety, nie spełniam żadnego z tych kryteriów.

Książka „It Ends with Us” nie jest dobra, ale nie jest też słaba. Trzeba ją pochwalić za dość wciągającą fabułę.

Lily Bloom jest atrakcyjną 23-letnią Amerykanką, która właśnie wróciła do domu po pogrzebie ojca. Chce pobyć sama i pewne kwestie sobie przemyśleć, dlatego udaje się na dach jednego z bostońskich wieżowców, by popodziwiać spektakularne widoki. Dość nieoczekiwanie spotyka tam Ryle’a – młodego, atrakcyjnego neurochirurga. Obydwoje wpadają sobie w oko, ale wszystko wskazuje, że było to jednorazowe spotkanie, ale kiedy Lily zatrudnia w swojej kwiaciarni przesympatyczną Allysę, okazuje się, że Ryle jest jej … bratem.

W wolnych chwilach Lily przybliża nam nieco swoją przeszłość podczas czytania pamiętnika pisanego, kiedy miała 15 lat. Pomogła wtedy bardzo bezdomnemu chłopcu, Atlasowi, w którym się bezgranicznie i z wzajemnością zakochała. Dowiadujemy się także, że Lily pochodzi z przemocowego domu – jej ojciec fizycznie maltretuje jej matkę. Ciekawostką jest, że pamiętnik Lily nie jest typowym dziennikiem, to zbiór listów, które dziewczynka kieruje do Ellen DeGeneres – swojej ulubionej gwiazdy telewizyjnej.

Czy to możliwe, że Ryle okaże się kopią ojca Lily i młoda kobieta z przemocowej rodziny uwikła się w przemocowy związek? Czy na jej drodze raz jeszcze pojawi się Atlas? Jaką tajemniczą historię sprzed lat ukrywa rodzina Ryle’a?

Drugą istotną kwestią poza fabułą, za którą powieść Hoover można pochwalić, jest tematyka przemocy w rodzinie, którą w „It Ends with Us” zajęła się autorka. Ciekawe jest inne spojrzenie na kwestię agresywnego partnera widziane oczami Lily i jej matki. Hoover nie serwuje tanich rozwiązań, pochyla się nad problemem, obrazowo go przedstawia i prezentuje dwa stanowiska w tej kwestii oraz konsekwencje wyboru jednego z nich. Pokazuje także, że kwestia przemocy w rodzinie dotyka nie tylko rodziny biedne, patologiczne, ale też lokalnych polityków, biznesmenów, lekarzy. Ten problem istnieje i wiele rodzin musi sobie z nim radzić.

Co mnie w takim razie zraziło do powieści? Liczne opisy, fragmenty, dialogi są, niestety, nieco infantylne, wprowadzające w zakłopotanie, nieprzekonujące. Zaskoczył mnie bardzo prosty język tekstu (czytałem książkę w oryginale, wiedziałem, że nie powinienem oczekiwać zabiegów stylistycznych z książek spod znaku Bookera, czy Pulitzera, ale język Hoover jest naprawdę mało literacki, bardzo kolokwialny). Popularność książek autorki pokazuje jednak, że taka literatura jest po prostu potrzebna.

Moja ocena: 5/10

„IT ENDS WITH US” (It Ends with Us), USA 2024


Premiera kinowa: 9 sierpnia 2024

Pora zatem za recenzję filmu.

Adaptacja jest dość wierna powieści i bardzo atrakcyjna wizualnie. W rolę Lily wciela się bardzo urodziwa amerykańska aktorka, Blake Lively – to zdecydowanie obok „Wieku Adelaine” i „183 metrów strachu’ najważniejszy film w jej karierze, może w ogóle to ten najistotniejszy. Jej filmowymi partnerami są Justin Baldoni jako Ryle (to także reżyser filmu) oraz Brandon Sklenar jako Atlas. Bardzo dobrze wypadają młodzi aktorzy, ukazujący losy bohaterów w retrospekcjach, głównie urocza Isabela Ferrer, tak łudząco przypominająca Blake Lively, że przez chwilę zastanawiałem się, czy to inna aktorka czy charakteryzacja. Ciekawe i sympatyczne role mają też Jenny Slate jako Allysa, siostra Ryle’a oraz Hasan Minhaj jako Marshall, mąż Allysy.

Rolę pamiętnikowych wspomnień Lily przejęły sceny retrospektywne, bardzo uaktrakcyjniające film. Obraz jest ładnie nakręcony, pięknie pokazuje Boston, aktorzy dobrze czują się w atrakcyjnych wnętrzach.

Blake Lively – główna bohaterka i gwiazda filmu – wygląda w produkcji olśniewająco, ale nie mogę ocenić jej kreacji bardzo wysoko. Lively nie przekonała mnie jako kobieta, która jest ofiarą przemocy i której wymarzony piękny świat runął w jednej chwili. Podczas projekcji zastanawiałem się, jak w tej roli 20-30 lat temu wypadłyby aktorki pokroju Julii Roberts, czy Michelle Pfeiffer i obawiam się, że przekaz emocji byłby jednak zupełnie inny. Książkowa Lily jest zrównoważona, lecz jedna bardzo emocjonalna, u Lively tych emocji po prostu mi zabrakło – było zbyt wiele powściągliwości.

Temat przemocy został w filmie bardzo dobrze przedstawiony. Sceny agresji bohaterów pokazane są subtelnie, bez epatowania seksualnością i okrucieństwem. To z pewnością przewaga filmu nad książką.

Film jest długi – 130 minut (to chyba już rutyna współczesnej kinematografii), ale absolutnie nie jest nużący. Akcja dzieje się wartko, widz z pewnością sympatyzuje z Lily i wspiera ją w jej dramatycznych życiowych rozterkach.

To niezbyt częsty przypadek, ale film wygrywa z książką. Tekst Hoover nieco mnie rozczarował, podczas gdy film Baldoniego jest przyzwoitą pozycją melodramatyczną, którą warto obejrzeć, co pokazali widzowie na całym świecie, tłumnie oglądając produkcję w kinach.

Moja ocena: 7/10

środa, 21 sierpnia 2024

 

„PUŁAPKA” (Trap), USA / Wielka Brytania / Jemen 2024


Premiera kinowa: 2 sierpnia 2024

M. Night Shymalan to amerykański reżyser hinduskiego pochodzenia, który zaskarbił sobie dozgonną miłość kinomanów filmem „Siódmy zmysł” z Bruce’m Willisem i wówczas dziecięcą gwiazdą Hayley’em Joelem Osmentem. Potem były jeszcze bardzo dobre „Znaki”, niezła „Osada”, akceptowalne „Split” i ‘Glass”, ale ogólnie reżyser nigdy nie powrócił do szczytowej formy. Czy udało się mu to z najnowszą produkcją „Pułapka”?

Główni bohaterowie „Pułapki” to ojciec – Cooper (dawno niewidziany w głównej roli Josh Hartnett) oraz jego nastoletnia córka Riley (Ariel Donoghue). Razem udają się na koncert wielkiej gwiazdy pop – Lady Raven (stylizowana nieco na Arianę Grande córka samego reżysera – utalentowana Saleka Shyamalan). Cooper już na samym początku zauważa, że ilość ochroniarzy i przedstawicieli służb policyjnych znacznie przekracza potrzeby nawet tak dużego i ważnego koncertu wielkiej idolki nastolatek. Od jednego z barmanów dowiaduje się, że istnieje podejrzenie, że na koncercie pojawi się głośny seryjny zabójca, znany jako Rzeźnik, który terroryzuje całe miasto i policja ma nadzieję zidentyfikować i pojmać mordercę. Rozpoczyna się pojedynek Rzeźnika z policją. A kto ten pojedynek wygra?

W filmie właściwie od samego początku wiadomo, kto jest seryjnym zabójcą i zabawa przestępcy z policją w kotka i myszkę dość szybko przestaje być pasjonująca. Sceny niekończących się ucieczek mordercy zamiast zachwycać, lekko irytują swoją niedorzecznością, a na nich bazuje w zasadzie cały film.

Ciekawostką jest, że w filmie pojawia się na chwilę sam reżyser – jest wujem Lady Raven i to on wybiera Riley jako Dreamer Girl na koncercie artystki.

„Pułapka” to film bardzo przeciętny, podobnie jak przeciętnym aktorem jest główna gwiazda filmu, drewniany Josh Harnett. Jest też boleśnie przewidywalny i mimo całej swojej atrakcyjnej otoczki – zajmująca intryga, bardzo atrakcyjnie ukazane sceny z koncertu – nie wykracza poziomem poza thrillery klasy B, a od Shyamalana oczekiwania są znacznie wyższe.

Wielu kinomanów odnajdzie przyjemność w oglądaniu tej sensacyjnej historii, ja do nich jednak nie nalezę. Dlatego zalecam obejrzenie „Pułapki” jedynie fanom średniej klasy thrillerów.

Moja ocena; 5/10

niedziela, 18 sierpnia 2024

 

POST #500 – ALBUM MOJEGO ŻYCIA


Przeoczyłem post numer 450, przeoczyłem czwarte urodziny Popkulturalnego Maniaka w czerwcu, o wpisie #500 zapomnieć nie mogę. Staram się, aby te wszystkie jubileuszowe posty były szczególne i tak też jest teraz – dziś o moim ulubionym zagranicznym albumie wszech czasów.

Konkurentów było wielu, bo genialne płyty, moim zdaniem, nagrali George Michael, Whitney Houston, Cocteau Twins, Kate Bush, Blur, Terence Trent D’Arby, Radiohead, R.E.M i wielu innych artystów, ale mój album życia nagrała … Madonna. Nie trzeba być naukowcem, żeby na to wpaść, ale odgadnięcie, która to płyta z artystycznego dorobku Piosenkarki jest dla mnie tak istotna, jest już o wiele trudniejsze.

Otóż moją ulubioną płytą Madonny, a przy tym moim albumem wszech czasów, płytą mojego życia jest krążek „Like a Prayer” z 1989 roku. Wydanie płyty przypadło na dość istotny moment mojego życia – byłem w pierwszej klasie liceum, nieco zagubiony, niepewny siebie, pełen wątpliwości i właśnie ten album stał się dla mnie ścieżką dźwiękową mojego życia w tamtym okresie, takim albumem „coming-of-age”.

„Like a Prayer” to zestaw jedenastu utworów, dziesięciu piosenek i wieńczącej płyty kompozycji – wariacji muzycznej z elementami melodeklamacji „Act of Contrition”. To album optymistyczny, nieco rozrachunkowy, czwarta studyjna płyta w dorobku Madonny, dużo dojrzalsza od poprzednich i wyraźnie ukazująca dojrzewanie Artystki, jej rozwój, zarówno muzyczny, jak i życiowy. Płyta powstawała podczas bardzo szczęśliwego okresu w życiu Madonny, kiedy była żoną Seana Penna, ale wydanie płyty zbiegło się z rozwodem pary Gwiazd. To także jeden z najbardziej osobistych albumów Madonny.

Album rozpoczyna monumentalne, niezwykłe nagranie „Like a Prayer”. Pamiętam dokładnie moment, kiedy usłyszałem nagranie po raz pierwszy i obejrzałam promujący je teledysk. Dla mnie to było coś niesamowitego – pokochałem każdą nutę nagrania, jego zmienność, elementy balladowe przechodzące w szybsze, wprost taneczne rytmy z elementami gospel, mądry tekst, rzekomo obrazoburczy teledysk, w którym Madonna tańczy na tle płonących krucyfiksów i ożywia figurę ciemnoskórego świętego w kościele. To był przełom, po którym wiedziałem, że podczas mojego życia już nikt nie zastąpi Madonny jako mojej ulubionej Artystki. To małe arcydzieło Madonny i Patricka Leonarda od 35 lat pozostaje moim subiektywnym przebojem wszech czasów, najwybitniejszą piosenką pop ever.

„Like a Prayer” przechodzi na albumie w „Express Yourself” – drugi promujący płytę singiel, manifest kobiecości i tolerancji, świetne muzycznie nagranie, które natychmiast zapada w pamięć i z pewnością inspirowało Lady Gagę przy tworzeniu piosenki „Born This Way”.

Trzecia piosenka na płycie to zaskakujący duet Madonny i samego … Prince’a, nagranie „Love Song”. To dobry, spokojny i ciekawy wokalnie utwór r’n’b, który jednak nieco rozczarowuje. Od dwójki tak ważnych artystów, którzy kreowali trendy przez niemal całą dekadę lat 80-tych, można było oczekiwać oryginalniejszej piosenki tę dekadę wieńczącej.

„Till Death Do Us apart” to szybkie, dynamiczne nagranie – akt bezwarunkowej miłości wobec ukochanego męża. Paradoksem tej piosenki jest fakt, że kiedy nagranie ujrzało światło dzienne, Madonna i Sean Penn, któremu dedykowany jest utwór, nie byli już razem. Z pozoru naiwne i pełne klisz nagranie, to dobra dawka świetnej muzyki.  

Piąte miejsce na płycie należy do wzruszającej ballady “Promise to Try”. To wspomnienie Matki, którą Artystka straciła, będąc małym dzieckiem. Madonna wraca do swojego dzieciństwa i śpiewa o tym, co pamięta i co straciła przez to, że los rozłączył ją z Jej Mamą. „Promise to Try” to prawdziwy wyciskacz łez, który kompozycyjnie doskonale współgra z siódmym nagraniem w zestawie - „Oh, Father’, które jest dedykowane Ojcu Artystki i jest zdecydowanym i bezkompromisowym rozrachunkiem ze związanymi z Nim wspomnieniami.

Między tymi poważniejszymi fragmentami wydawnictwa znajdujemy singlowy „Cherish” – radosną apoteozę życia, świadczącą o tym, że Madonna potrafi odnaleźć w sobie dużo szczęścia obok trudnych wspomnień. Dalej słyszymy uroczą kompozycję „Dear Jessie” – swego rodzaju kołysankę, zaskakująco duży singlowy przebój, z sympatycznym, bajkowym video clipem.

Dziewiątą kompozycją na płycie jest bardzo amerykańskie nagranie „Keep It Together” – mądre w treści, ciekawe w formie, ale nie udało mi się polubić tego nagrania, chociaż doceniam jego wykonania live.

I wreszcie tuż przed kończącym album „Act of Contrition” pojawia się moje drugie ulubione nagranie na albumie – pięknie zaśpiewana, bardzo udana ballada „Spanish Eyes”, swego rodzaju bonus do przeboju „La Isla Bonita”, przejmujące nagranie z silnymi latynoskimi wpływami. Do dziś zastanawiam się, dlaczego Madonna nie zdecydowała się wypromować „Spanish Eyes” jako kolejnego singla z albumu.

W tym roku płyta kończy 35 lat i uważam, że nadal jest świeża, porywająca, zaskakująca. Madonna ma na niej bardzo dobry wokal, wszystkie utwory tworzą spójną kompozycyjnie całość. Ewidentne jest, że Madonna i Patrick Leonard tworzą bardzo dobry twórczy i producencki tandem. Artystka zaskakuje oryginalnością pomysłów, swoją otwartością i pierwszy raz mówi tak szczerze o sobie.

Ten okolicznościowy wpis zbiega się z momentem, w którym moje ulubione nagranie „Like a Prayer” otrzymało drugie życie dzięki użyciu w filmie „Deadpool & Wolverine” i wróciło właśnie na listy przebojów w wielu krajach. To kolejny dowód, że płyta nadal jest atrakcyjna, nie trąci myszką i może być słuchana przez nowe pokolenia słuchaczy.

Madonna ma albumowe wpadki, choćby „MDNA’, ma też płyty mistrzowskie, wspomnę tu „Ray of Light” i „Confessions on a Dance Floor”, ale to „Like a Prayer” jest dla mnie płytą mojego życia i cieszę się, że mogłem się dziś podzielić moimi wspomnieniami dotyczącymi albumu, wspomnieniami sprzed 35 lat…

Moja ocena: 10/10 !!!



wtorek, 13 sierpnia 2024

 

„LOVE LIES BLEEDING” (Love Lies Bleeding), Wielka Brytania / USA 2024


Premiera kinowa: 2 sierpnia 2024

Do miasteczka w Nowym Meksyku, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, przybywa atrakcyjna Jackie (Katy O’Brien), która przygotowuje się do zawodów kulturystycznych. Od razu wpada w oko pracownicy miejscowej siłowni, Lou (bardzo dobra rola Kristen Stewart). Ojciec Lou jest szefem lokalnej mafii (świetny jak zawsze Ed Harris), a jej matka zaginęła 15 lat temu w tajemniczych okolicznościach. „Odeszła’ – brzmi oficjalna interpretacja jej zaginięcia.

Między Lou i Jackie wybucha namiętne uczucie. Rozwija się powoli w małej społeczności, ale zostaje zakłócone przez wypadek w rodzinie ukochanej siostry Lou – Beth (Jena Malone). Jej zwyrodniały mąż JJ (naprawdę dobry Dave Franco) katuje ją do nieprzytomności – dziewczyna trafia do szpitala. To nie pierwszy taki incydent w rodzinie, dlatego Lou i Jackie postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce i sprawnie pozbywają się JJ’a. Od pierwszego zabójstwa do kolejnego jest już tylko mały krok. Są bowiem świadkowie pierwszego morderstwa, których też trzeba się pozbyć.

Trup ściele się gęsto, krew zaczyna lać się hektolitrami, sytuacja wymyka się spod kontroli.

„Love lies bleeding” to takie trochę „Thelma i Louise” XXI wieku. Oczywiście, nowemu obrazowi brakuje finezji produkcji z 1991 roku i wybitnych ról Susan Sarandon I Geeny Davies, ale Stewart i O’Brien naprawdę dają radę – tworzą zmysłowo-testosteronową mieszankę silnych kobiet gotowych na wszystko. Akcja thrillera toczy się wartko, nie brakuje nieoczekiwanych zwrotów akcji, a fabule towarzyszy szybka, nowoczesna, elektroniczna muzyka. Jest nieźle.

Bardzo dobrze gra Kristen Stewart – podoba mi się, w jaki sposób rozwija się ta aktorka i w jakim zmierza kierunku. To dobrze, że wyrwała się z mainstreamowej pułapki sagi „Zmierzch” i wybrała kino niezależne, alternatywne. Uważam, że była bardzo dobra w „Motyl Still Alice”, „Sils Maria’, czy w swojej popisowej kreacji księżnej Diany w dramacie „Spencer”. Dobre decyzje podejmuje zresztą też jej „Zmierzchowy” partner Robert Pattison. W „Love lies bleeding” aktorka jest ponownie artystycznie atrakcyjna.

Film ma ciężką, mroczną atmosferę, jest brutalny, pełen przemocy, ale to niezły thriller z doborowym aktorstwem, dlatego film polecam.

Moja ocena: 7,5/10

czwartek, 8 sierpnia 2024

 

JAKUB MAŁECKI „Korowód’ Wydawnictwo SQN 2024


Wreszcie przeczytałem najnowszą powieść Jakuba Małeckiego „Korowód”. Czytelnicy mojego bloga być może pamiętają, że mam słabość do tego pisarza i uważam go za najwybitniejszego polskiego literata młodego pokolenia. Mimo że „Korowód” nie stał się moją ulubioną pozycją w twórczym dorobku autora, udowodnił, że Małecki ważnym pisarzem jest.

Atrakcyjnie wydany „Korowód” podzielony jest na sześć części. Pierwsza z nich, zatytułowana „Ostatni krok” – w zasadzie krótkie opowiadanie - przenosi nas do 1549 roku, kiedy to Paweł Wrona, młody czeladnik drukarski podczas ucieczki przed wierzycielami zmuszony jest udzielić pomocy młodej, ciężarnej kobiecie, Urszuli. Część II – epistolarna – o nazwie „Twój Feliks” to zbiór pięknych i wzruszających listów pisanych przez Feliksa do siostry Marianny z pokładu statku płynącego po Bałtyku. Część III – „Pani ptak” ma formę pamiętnika pisanego przez młodą dziewczynę, Basię Brzozowską, która spędza wakacje u kuzynostwa na wsi i marzy o karierze pisarki. Część IV jest fragmentem Powieści „Teoria chaosu” autorstwa dorosłej już Barbary Brzozowskiej, uznanej pisarki, i opowiada o genialnym matematyku, Tomaszu Wilczewskim. Część piąta to już właściwie pełna powieść – swoisty bildungsroman, ukazujący rozwój głównego bohatera od dziewiątego roku życia aż po udany debiut literacki w dojrzałym już życiu. W kreacji głównego bohatera i w pierwszoosobowej narracji możemy chyba dopatrywać się alter ego samego autora. W „Korowodzie” jest też część szósta – całkowicie otwarta dla czytelnika, carte blanche, którą każdy może wypełnić na swój sposób.

Wszystkie części „Korowodu”, choć tak inne od siebie, wzajemnie się przenikają, a element łączącym je jest tajemniczy Kształt, który widzą bohaterowie. Często pojawia się w dramatycznych momentach ich życia – na chwilę lub na stałe zaczyna im towarzyszyć. Nastoletnia Basia widzi go, kiedy wypada z łódki w momencie wielkich emocji. Kształt jest najbardziej wyeksponowany w części piątej – Kuba dostrzega Kształt w chwili ogromnych emocji związanych z najbliższą rodziną, ukochanym wujem, a potem pozostaje z nim przez całe życie, rozmawia z bohaterem, pozostaje z nim w stałym kontakcie. Czym jest ta tajemnicza materia? Dlaczego dostrzegają ją jedynie osoby szczególnie wrażliwe?

Przeczytałem gdzieś, że „Korowód” jest książką pretensjonalną. Być może to prawda, ale widoczne jest także, że Małecki stara się rozwijać i po serii klasycznych w formie powieści, sięga po nowatorski zabieg kompozycyjny, po powieść szkatułkową, której każda część odkrywa przed czytelnikami coś nowego, a każdą przegródkę szkatułki łączą wspólne elementy.  

„Korowód” jest nieco inny od tego, do czego Jakub Małecki przyzwyczaił nas jako pisarz, ale sądzę, że warto sięgnąć po tę pozycję, bo to mądra i zajmująca książka.

Moja ocena: 7,5/10

 

„DEADPOOL & WOLVERINE” (Deadpool & Wolverine), USA 2024


Premiera kinowa: 26 lipca 2024

Nie jestem znawcą komiksów, Marvela i filmów o superbohaterach. Owszem, oglądam je od czasu do czasu i je doceniam. I pewnie przeoczyłbym najnowszy hit „Deadpool & Wolverine”, gdyby nie trailer – znakomity, pełen szybkiej akcji i nowatorskich pomysłów oraz towarzyszące mu nagranie… Ale o tym potem.

W filmie dwaj superbohaterowie Deadpool (Ryan Reynolds) i Wolverine (Hugh Jackman) muszą złączyć swoje siły w walce ze wspólnym wrogiem Tajemniczy Mr Paradox (Matthew Macfayden) wysyła Wade’a i Logana do innej czasoprzestrzeni zwanej Void, gdzie wszystko pożera stworzenie o nazwie Alioth. Na miejscu obaj superbohaterowie zostają pojmani przez okrutną Cassandrę Nova (Emma Corrin), siostrę-bliźniaczkę przywódcy X-Menów, Charlesa Xaviera. Deadpool i Wolverine szczęśliwie ratują się ucieczką. W czasie swojej wędrówki napotykają wariację na temat Deadpoola, niejakiego Nicepoola / Miłego Poola (w tej roli także Reynolds) – posiadacza urokliwego Dogpoola. Spotykają także całą grupę nieco zapomnianych superbohaterów: Elektrę (Jennifer Garner), Blade’a (Wesley Snipes), Gampita (Channing Tatum) oraz Johnny’ego Storma (Chris Evans). Dochodzi też do bitwy różnych wcieleń Deadpoola z głównymi bohaterami, a wszystko to przy dźwiękach hitu mojego życia – „Like a Prayer” Madonny, nagranie wykorzystane też zostało w trailerze filmu, co dało piosence Madonny nowe życie po 35 latach.

Deadpoolowi i Wolverine’owi udaje się zniszczyć Time Ripper i ocalić ziemską cywilizację. Wszystko kończy się dobrze – w imię dozgonnej przyjaźni i solidarności.

W filmie pojawia się wiele niewybrednych żartów, niektóre z nich wywoływały pąs nawet na moim licu. W produkcji wprost roi się od aluzji do współczesnej popkultury, innych produkcji Marvela i kondycji współczesnego świata. Aby je wszystkie wychwycić, pewnie trzeba by obejrzeć film co najmniej raz jeszcze.

Moim odkryciem filmu jest grająca rolę Cassandry brytyjska aktorka Emma Corrin. Tak, wiem, grała w „The Crown” i jest bardzo uznaną aktorką, ale ja po raz pierwszy zobaczyłem ją na dużym ekranie i to w tak nietypowej dla siebie roli. Była znakomita. Narażę się tu pewnie fanom Wolverine’a i Hugh Jackmana, ale dla mnie najnowsza produkcja Marvela jest przede wszystkim filmem Ryana Reynoldsa – aktor jest świetny jako Deadpool, jako Miły Deadpool, jego kwestie skrzą się dowcipem, a rozpoczynający film „taniec” do piosenki „Bye Bye Bye” N’SYNC już przeszedł do historii kina.

Tak oto Kanadyjczyk i Australijczyk rozwalili kinowy system, tworząc najgorętszy tytuł tego sezonu. Szczerze, nie podejrzewałem, że film aż tak mi się spodoba, naprawdę świetnie się bawiłem przez dwie godziny seansu. Oczywiście, już pojawiają się głosy, że film obraża różne społeczności i ich uczucia – no cóż, taka jest konwencja filmów o Deadpoolu od lat i powinniśmy być na małe szoki kulturowe przygotowani. A jeśli się nie podoba, przecież nie trzeba oglądać.

Czy zachęcam do obejrzenia przeboju „Deadpool & Wolverine”? Bez dwóch zdań: tak! To jeden z najlepszych tego typu filmów roku, to ogromna doza rozrywki, a ścieżka dźwiękowa i dobrane nagrania (z „Like a Prayer” na czele) to prawdziwy majstersztyk.

Moja ocena: 10/10

niedziela, 4 sierpnia 2024

 

„TWISTERS” (Twisters), USA 2024


Premiera kinowa: 18 lipca 2024

Muszę przyznać, że lubię kino katastroficzne. Pamiętam, że jako dziecko z zapartym tchem oglądałem niesamowite „Trzęsienie ziemi” z Avą Gardner i Charltonem Hestonem, fantastyczną „Tragedię Posejdona” z Gene’m Hachmanem, czy „Płonący wieżowiec” ze Stevem McQueenem, Paulem Newmanem i Faye Dunaway. Filmy były genialne, tworzone bez technologii komputerowej, a w niesamowity sposób ukazujące niemoc człowieka wobec potęgi żywiołów. „Titanic”? OK, ale niekoniecznie.

Lata 90-te przyniosły bardzo dobry film o nierównej walce człowieka z siłą huraganu – „Twister”. Pamiętam sobotę, w którą wybrałem się na ten film. Tu już do głosu doszły bardziej spektakularne efekty specjalne, porwane przez tornado krowy i samochody robiły wrażenie, a łowcy burz i trąb powietrznych – Bill (nieżyjący już, niestety, Bill Paxton) i Jo (Helen Hunt) zdobyli sympatię i uznanie widzów.

Był rok 1996. Nie przyszło mi wówczas do głowy, że 28 lat później będę miał dane obejrzeć swoisty reboot przeboju sprzed lat. Huragany uderzają tu ze zdwojoną siłą i zamiast „Twistera” otrzymujemy mnogie „Twisters”.

Główną bohaterka filmu jest młoda i wybitnie uzdolniona specjalistka do spraw meteorologii Kate Cooper (w tej roli urocza Brytyjka Daisy Edgar-Jones, którą możemy pamiętać z przejmującej roli Kyi w filmie „Gdzie śpiewają raki” oraz z kreacji Marianne w serialu „Normalni ludzie”). Kate pracuje w Centrum Meteorologii w Nowym Jorku, ale mimo sukcesów zawodowych nie jest szczęśliwa. Obwinia się o wypadek sprzed lat, kiedy w ramach projektu grantowego nakłoniła grupę przyjaciół z zespołu łowców tornad, w tym swojego chłopaka Boone’a do wykonania eksperymentu podczas huraganu i wszyscy zginęli z wyjątkiem Kate i Javi (Anthony Ramos).

Po kilku latach Kate spotyka Javi’ego na jednej z nowojorskich ulic i ten proponuje jej powrót do zespołu łowców burz. Ma teraz świetny sprzęt, bogatego sponsora, a nowe badania i wiedza Kate mogą ratować ludzi poprzez zwiększenie wykrywalności huraganów. Po drodze Kate i Javi poznają inną ekipę łowców tornad, kierowaną przez przystojnego i pewnego siebie Tylera Owensa (Glen Powell).

Jakie są prawdziwe intencje Javi’ego? Czy Kate i Tyler rzeczywiście muszą być dla siebie rywalami?

Film ogląda się naprawdę dobrze, fabuła jest zajmująca, efekty specjalne udane i, co ważne, nie przesadzone. Miło patrzy się na młodych, zaangażowanych aktorów. Rola Kate może być przepustką dla Daisy Edgar-Jones do kina mainstreamowego po kilku udanych, bardziej niezależnych produkcjach, zaś Glen Powell wyrasta na megagwiazdę kina amerykańskiego. Ten 35-letni Teksańczyk po udanej roli w „Top Gun: Maverick” zalicza właśnie najbardziej korzystny rok w swojej karierze z główna męską rola w „Twisters”, bardzo dobrze przyjętą rolą w „Hitmanie” (niestety, przegapiłem) oraz w komedii romantycznej „Tylko nie ty”.  

„Twisters” to przykład dobrego rozrywkowego kina katastroficznego. Obejrzałem film z prawdziwą przyjemnością, choć gdzieś z tyłu głowy tliła się odrobina wdzięczności, że nie mieszkam w Oklahomie i nie jestem narażony na siejące śmierć i spustoszenie tornada.

Moja ocena: 7,5/10

 

„CHALLENGERS” (Challengers), USA 2024


Premiera kinowa: 26 kwietnia 2024

Włoski reżyser Luca Guadagnino znalazł już poczesne miejsce w historii kina dzięki niezwykle klimatycznej adaptacji powieści „Tamte dni, tamte noce” Andre Acimana z Timothee Chalametem i Armie Hammerem. Mnie ujął także pięknym obrazem „Jestem miłością” i niesamowitą produkcją „Nienasyceni”. Czy jego najnowsze dzieło „Challengers” także znajdzie się pośród moich ulubionych dzieł reżysera?

„Challengers” to przede wszystkim film o tenisie. Cała trójka głównych bohaterów żyje z tenisa. Tashi (Zendaya) była świetnie zapowiadającą się gwiazdą i utalentowana zawodniczką, ale jej spektakularną karierę przerwała nieoczekiwana kontuzja. Obecnie jest profesjonalną trenerką, a jej głównym klientem jest jej mąż Art (Mike Faist) – obecnie jeden z najmocniejszych i najlepiej zarabiających tenisistów na świecie. Spotykamy tę parę na turnieju, na który dociera także były najlepszy przyjaciel Arta – Josh (Patrick Zweig), który nie tylko walczy z niedoskonałościami sportowej formy, ale przede wszystkim z trudnościami finansowymi. Sprawę komplikuje fakt, że Josh to także były partner Tashi. Dwaj rywale muszą zmierzyć się na korcie w meczu, w którym nie chodzi jedynie o zwycięstwo.

Dzięki retrospekcjom poznajemy młodość bohaterów – wielką przyjaźń Arta i Josha, pojawienie się w ich życiu pięknej i ponętnej Tashi podczas jednego z turniejów. Dane nam jest również poznać kulisy związku Tashi i Josha oraz jej nieoczekiwanego małżeństwa z Artem.

Wydawać by się mogło, że otrzymujemy idealny materiał na świetny film – mamy wybitnego, wrażliwego reżysera, w głównej roli pojawia się uzdolniona i atrakcyjna aktorka, mamy dwóch przystojniaków z nieogranymi jeszcze twarzami w roli sportowców, mamy wreszcie ciekawą intrygę i spójny, dobry scenariusz, ale czegoś „Challengersom” zabrakło. Wprawdzie film ma naprawdę znakomite recenzje, ale mnie po prostu rozczarował. Uważam, że Guadagnino nie wykorzystał w pełni potencjału trójki aktorów grających główne role. Brakowało mi chemii między Tashi i Joshem, a potem Tashi i Artem. Pewne emocje i problemy ukazane zostały w sposób powierzchowny.

Mocną stroną filmu okazali się chłopcy – Art i Josh – konflikt między nimi przedstawiony jest w naturalny i prawdziwy sposób. Obaj budzą sympatię i znakomicie grają na koncercie. Pewnym rozczarowaniem jest natomiast Zendaya. Ja w ogóle mam problem z tą aktorką, Akceptuję ją chyba jedynie w „Diunie”. W „Challengersach” brakuje jej siły, jest ciekawa wizualnie, ale brakuje jej sensualności, trudno jest jej przekonać widza, dlaczego obaj młodzi mężczyźni całkowicie stracili dla niej głowę.

Ogólnie, film jest poprawny, ciekawy, ale daleko mu do najlepszych osiągnięć Guadagnino. Nie jest to też najbardziej intrygujący film o tenisie. Lepiej oglądało się „Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem” ze Swerrirem Gudnasonem i Shia LaBeoufem, dokument „W tenisie love znaczy zero”, zabawną, choć pouczającą „Wojnę płci” z Emmą Stone i Stevem Carellem, czy polską „Córkę trenera” z Jackiem Braciakiem i Karoliną Brudnicką, ale to jedynie moja subiektywna opinia.

Moja ocena: 6/10

 

sobota, 3 sierpnia 2024

 
„KOD ZŁA” (Longlegs), USA / Kanada 2024


Premiera kinowa: 12 lipca 2024

Nie jestem znawcą horrorów, ani admiratorem tego gatunku, natomiast hype stworzony wokół produkcji „Kod zła” skłonił mnie do obejrzenia tego filmu i powiem krótko: było warto!

Film rozpoczyna się sceną, w której do kilkuletniej dziewczynki bawiącej się na śniegu przy białym domu niespodziewanie podchodzi dziwny mężczyzna. Nie widzimy jego twarzy, ale postać nie budzi zaufania. Niespotykanie niepokojącym głosem mówi o zbliżających się urodzinach dziewczynki.

Następnie akcja filmu przenosi nas w lata 90-te ubiegłego wieku. W siedzibie FBI wiszą portrety Billa Clintona. Młoda agentka Lee Harker (bardzo dobra Maika Monroe) zostaje przydzielona do nierozwiązanej od lat sprawy morderstw rodzin w Stanach Zjednoczonych. Model zbrodni jest zwykle zbliżony: na miejscu pojawia się tajemniczy mężczyzna, znany jako Longlegs – Długonogi (fantastyczny Nicholas Cage), zostawia zaszyfrowaną wiadomość, a następnie głowa rodziny morduje dzieci, żonę, czasem jeszcze inne postronne osoby znajdujące się przypadkowo na miejscu zbrodni i na końcu popełnia samobójstwo.

Nieco wycofana i niełatwa w kontaktach agentka Harker, obdarzona nadprzyrodzonymi umiejętnościami, nie tylko z sukcesem rozwiązuje enigmatyczne szyfry, ale powiązuje sprawę z okultyzmem i satanizmem. Czy jej rola podczas prób wyjaśnienia kwestii makabrycznych morderstw jest przypadkowa? Kim jest tajemniczy Długonogi i czy rzeczywiście on jest sprawcą wszystkich zabójstw?

Ten film nie mógł się nie udać. Kiedy reżyserii podejmuje się Osgood Perkins, syn samego Anthony’ego Perkinsa – gwiazdy „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, jednego z najważniejszych i najbardziej znanych horrorów wszech czasów, kiedy jedną z głównych ról otrzymuje tak wybitny aktor, jak Nicholas Cage (także producent filmu), a główną rolę żeńską powierza się ambitnej młodej aktorce Maice Monroe, obraz jest skazany na sukces. W filmie stworzona jest niesamowita atmosfera grozy, śledztwo prowadzone przez FBI jest metodyczne, niepokój wzbudzają miejsca pokazane w obrazie. Przeraża też wizja wszechobecnego zła, z którym my – normalni, zwykli ludzie – nie jesteśmy w stanie sobie poradzić.

Największym zaskoczeniem filmu jest obecność w nim Nicholasa Cage’a, który tworzy postać przerażającą i porażającą. Świetnie pokazuje swój obłęd i fascynację Szatanem. To ciekawe, że aktor, kojarzony główenie z kinem akcji oraz produkcjami niezależnymi, nagle zagrał w horrorze. A stworzył antagonistę głęboko zapadającego w pamięć.  

Jedyne, na co mogę trochę ponarzekać, to polski tytuł filmu: „Kod zła” – nazwa odnosi się, oczywiście, do tajemniczych szyfrów porzucanych na miejscu seryjnych zbrodni, ale czy literalny przekład – „Długonogi” nie brzmiałby lepiej? Wszak to jeden z głównych bohaterów filmu, siejąca postrach, niebezpieczna postać z najgorszych koszmarów.

Czy polecam „Kod zła”? Naturalnie. To bardzo dobre, inteligentne, choć – jak bywa przy większości horrorów – nieco irracjonalne kino gatunkowe.

Moja ocena: 9/10

PS. Dziękuję Annie, mojej horrorowej towarzyszce, za coroczną kinową przygodę.