REFLEKSJE POOSCAROWE
Od trzech dni jestem bardzo często pytany, co sądzę o
tegorocznych Oscarach. Otóż edycja AD 2021 była dla mnie najmniej emocjonująca
od lat, gdyż spośród nominowanej do tytułu Najlepszego Filmu roku ósemki
obrazów filmowych udało mi się zobaczyć
tylko dwa: „Mank” i „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”. W normalnych warunkach
miałbym już prawdopodobnie obejrzaną większość filmów, a rozentuzjazmowany komentarz
do rozdania nagród pojawiłby się już kilka po godzin po ceremonii. Dodatkowo
nie znałem nazwisk ośmiorga spośród 20 aktorek i aktorów nominowanych za role
pierwszo- i drugoplanowe. Taki ze mnie Popkulturalny Maniak.
Jestem świadomy, że wiele spośród oscarowych produkcji jest
dostępnych w serwisach streamingowych, ale ja - po tych wszystkich latach oglądania
filmów tylko w kinie – nie umiem się skoncentrować na filmie oglądanym w
telewizji. Dziwne, ale prawdziwe. Prawdopodobnie dlatego najnowsze dzieło
Davida Finchera „Mank”, które obejrzałem na Netflixie, nie przypadło mi do
gustu.
A wracając do filmów i nominacji, bardzo chciałbym zobaczyć
dwie produkcje. „Pierwsza z nich to Nomadland” z rewelacyjną Francis McDormand
w reżyserii nagrodzonej Oscarem Chloe Zhao, która stała się dopiero drugą
kobietą w historii przyznawania nagród, która otrzymała Oscara za reżyserię (pierwszą
była Kathryn Bigelou za wojenny dramat „Hurt Locker. W pułapce wojny”). To
niewiarygodne, że przez 93 edycje nagród Akademia dostrzegła jedynie dwie
kobiety, które postanowiła wyróżnić. Kameralny film „Nomadland” wydaje się być
rzeczywiście najciekawszą propozycją, chociaż równie bardzo intryguje mnie
najnowsza propozycja z Anthony’m Hopkinsem – dramat „Ojciec” w reżyserii
Floriana Zellera – opowieść o starości i cierpieniu. Jeszcze dwie produkcje z
grupy nominowanych niezwykle mnie intrygują – „Sound of Metal” (historia
perkusisty zespołu heavymetalowego, który traci słuch) oraz „ Minari” (historia
koreańskich imigrantów, którzy osiedlają się w Stanach Zjednoczonych).
Bardzo cieszą mnie zwycięzcy w obu kategoriach aktorskich za
role pierwszoplanowe. Frances McDormand intryguje mnie, odkąd dostała swojego
pierwszego Oscara za „Fargo” w reżyserii braci Coenów, a moją wierną miłość do
aktorki przypieczętował film „Trzy billboardy za Ebbing. Missouri” (był to mój ulubiony film 2019 roku). McDormand
otrzymała jeszcze trzy nominacje: za „Missisipi w ogniu”, „U progu sławy” i
„Daleką północ”. Zdobywając trzeciego Oscara dostała się do bardzo wąskiego i
elitarnego grona aktorek, które mają na swoim koncie przynajmniej trzy Oscary
(do tego grona należą także – Katherine Hepburn – z czterema nagrodami oraz
Meryl Streep i Ingrid Bergman – z trzema wyróżnieniami; panów jest także trzech
– Daniel Day-Lewis, Walter Brennan oraz Jack Nicholson). Co ciekawe, Frances w
pewnym sensie góruje teraz nad Meryl, bo ma w swoim dorobku trzy nagrody za
role pierwszoplanowe, podczas gdy Oscary Meryl rozkładają się na dwa za role
pierwszoplanowe („Wybór Zofii” i „Żelazna Dama”) oraz jeden za rolę
drugoplanową („Sprawa Kramerów”).
Troszkę żal mi młodej brytyjskiej aktorki – Carey Mulligan,
nominowanej za brawurową rolę w filmie „Obiecująca. Młoda. Kobieta.” Carey jest
niezwykle zdolna, to zaskakujące, że ma dopiero dwie nominacje i z pewnością
Nagrodę Akademii kiedyś odbierze. Na gwiazdę Oscarów wyrosła amerykańska
aktorka – Viola Davies – nominacja, którą otrzymała za film „Ma Rainey: Matka
Bluesa” to już czwarte wyróżnienie w jej dorobku, a Oscara – za film „Płoty” - już
posiada. Jest w tej chwili najbardziej utytułowaną ciemnoskórą aktorką. I jest
świetna. Krytycy zachwycają się także rolą niezwykłej i bardzo modnej ostatnio
Vanessy Kirby za film „Cząstki kobiety” – bardzo chcę zobaczyć ten obraz.
Faworytką do nagrody przed długi czas pozostawała także zdobywczyni Złotego
Globu za film „Billie Holiday” Andra Day (film już za chwilę u nas na DVD), ale
na nagrodę musi jeszcze poczekać.
Nagrodę dla aktorki drugoplanowej otrzymała – po raz
pierwszy w historii Oscarów – aktorka koreańska Yuh-Jung Youn za wspomniany już
film „Minari”. Pokonała dwie gwiazdy, które na ceremoniach wręczania nagród
złotego rycerza już się pojawiały – jedna z sukcesami – Olivia Colman – w tym
roku nominowana za obraz „Ojciec”,
laureatka Oscara za film „Faworyta” z 2019 roku; druga – wspaniała i
niepowtarzalna Glenn Close, w tym roku nominowana już po raz siódmy, tym razem
za film „Elegia dla bidoków” (wcześniej Glenn otrzymała nominacje za
następujące występy: „Świat według Garpa”, „Wielki chłód”, „Urodzony sportowiec”,
„Fatalne zauroczenie”, „Niebezpieczne związki”, „Albert Nobbs” i „Żona” –
skromnym zdaniem mym – powinna już mieć przynajmniej dwie nagrody – za „Żonę” i
„Fatalne zauroczenie”). Ciekawostką
jest, że Glenn Close otrzymała za rolę w „Elegii…” nominację do Złotej Maliny
za najgorszą rolę drugoplanową. Zdobywając ósmą nominację i nie posiadając
nagrody w dorobku, Close stała się najczęściej nominowaną, nienagrodzoną aktorką
w historii (obok Petera O’Toole, który posiadł nagrodę specjalną).
Sporą niespodzianką była także nominacja dla rumuńskiej
aktorki Marii Bakalovej za „Kolejny film o Boracie” oraz Amandy Seyfried za „Manka”
– w tym przypadku mam poważne wątpliwości, czy ta – nota bene znakomita aktorka
– zasłużyła na wyróżnienie właśnie za tę rolę.
W kategorii aktorów pierwszoplanowych zwyciężył jeden z
najwybitniejszych aktorów w historii – Anthony Hopkins. Stał się tym samym
najstarszym nominowanym i wyróżnionym aktorem. Film „Ojciec” wydaje się
naprawdę wybitny i mam nadzieję, że będzie jednym z pierwszych, jaki zobaczę po
otwarciu kin. To drugi Oscar dla Hopkinsa – po „Milczeniu owiec”; aktor
otrzymał ponadto cztery nominacje – za „Okruchy dnia” (tu także należał się
Oscar), „Nixona”, „Amistad” i „Dwóch
papieży”. Oscar dla Hopkinsa był lekkim zaskoczeniem, gdyż większość
spodziewała się nagrody dla zmarłego w ubiegłym roku wybitnego Chadwicka
Bosemana za obraz „Ma Rainey: Matka Bluesa”. Wielu krytyków dawało także szansę
młodemu Brytyjczykowi Rizowi Ahmedowi, który otrzymał nominację za rolę
tracącego słuch muzyka w filmie „Sound of metal” – jestem bardzo ciekawy tej
roli, mam nadzieję, że film wróci jeszcze na duże ekrany. Stawkę nominowanych
zamykają jeszcze Gary Oldman za „Manka” (to trzecie wyróżnienie dla aktora,
który posiada już Oscara za rolę w filmie „Czas mroku”) oraz znany z
kapitalnych „Płomieni” Koreańczyk Steven Yeun za „Minari”.
Nagroda za aktorski drugi plan powędrowała do Brytyjczyka
Daniela Kaluuyi za film „Judas and the Black Messiah” (aktor posiada już
wcześniejszą nominację za niesamowitą rolę w szokującym filmie „Uciekaj!”).
Pozostali nominowani to oscarowi debiutanci: Lakeith Stanfield za film „Judas and the Black Messiah”, Leslie
Odom Jr za „Pewnej nocy w Miami…”, Sacha Baron Cohen za „Proces Siódemki z
Chicago” (choć aktor posiada dwie nominacje za najlepszy scenariusz adaptowany
za oba filmy o Boracie) oraz Paul Raci za „Sound of metal”.
Cieszy mnie Oscar dla filmu „Na rauszu” Thomasa Vinterberga – nagroda za najlepszy film międzynarodowy. Wielu
upatrywało zwycięzcy w bośniackiej „Aidzie” Jasmili Zbanic – mam nadzieję, że
niebawem przekonam się o walorach tej produkcji i otrzymam szansę zobaczenia
tego głośnego filmu.
Takie oto refleksje i obserwacje towarzyszyły mi w związku z
tegoroczną edycją najważniejszych nagród filmowych. Od pewnego czasu
zastanawiam się jednak, czy są to nadal najważniejsze nagrody filmowe dla mnie…