poniedziałek, 28 lutego 2022

 

MADONNA „Material Girl”


Rok 2022 jest bardzo ważnym rokiem w karierze Madonny – jednej z najważniejszych artystek wszech czasów i absolutnej bohaterce mojego świata popkultury od 1985 roku. W październiku minie 40 lat, odkąd Artystka wydała swój pierwszy singiel. W comiesięcznym cyklu od lutego do października będę prezentował najważniejsze, moim zdaniem, piosenki Madonny – moje złote TOP 10 Gwiazdy.

Dziś miejsce 10. – „Material Girl”. Było to  drugie nagranie Madonny, które usłyszałem (po „Like a Virgin”) i pierwszy teledysk, który zobaczyłem – teledysk, od którego zaczęła się moja bezgraniczna miłość i uwielbienie dla Artystki. A miałem wtedy zaledwie 11 lat…

Z nazwą „Madonna” zetknąłem się po raz pierwszy na przełomie 1984 i 85 roku, bo o Gwieździe zrobiło się bardzo głośno, ale polskie media jej szczególnie nie lansowały. Zacząłem się wtedy bardzo poważnie interesować listami przebojów, słuchałem Listy Trójki i kupowałem mnóstwo czasopism – dla plakatów, wiadomości ze świata show biznesu i zestawień najpopularniejszych przebojów. A Madonna wtedy bardzo mocno na listach zaistniała. Coś mnie w tym – jak wtedy myślałem – pseudonimie zaintrygowało, nie wiedziałem, czy Madonna to zespół, czy piosenkarka, czy jest biała, czy czarna, ale jakiś magnetyzm przyciągał mnie do Madonny już wtedy.  Problem w tym, że nigdzie nie mogłem znaleźć jej zdjęcia lub usłyszeć piosenki. Moja ciotka pracująca w Niemczech przywiozła mi wtedy Bravo – byli tam wszyscy wielscy lat 80-tych, z George’m Michaelem na okładce, ale plakat Madonny miał się pojawić dopiero w kolejnym numerze.

Wreszcie w Programie 1 Polskiego Radia podczas listy przebojów „Jedynki” usłyszałem „Like a Virgin” i wcale się nie zachwyciłem. Ot, kolejna sympatyczna pioseneczka pop w stylu lat 80-tych. „Material Girl” usłyszane na Liście Przebojów Programu Trzeciego też mnie szczególnie nie przekonało, nie spodobał mi się głos piosenkarki. A potem – myślę, że to był przełom maja i czerwca 1985 roku zobaczyłem video clip „Material Girl” w programie Krzysztofa Szewczyka w telewizyjnej Dwójce. I był to grom z jasnego nieba, moment kiedy uświadomiłem sobie, że oto narodziła się Gwiazda, która zmieni moje życie. Naprawdę tak wtedy myślałem i naprawdę tak się stało.

Teledysk jest rzeczywiście uroczy i bardzo udany. Madonna mocno inspiruje się tu nagraniem „Diamonds Are Girl’s Best Friends” w wykonaniu Marilyn Monroe z filmu „Mężczyźni wolą blondynki”. Stylizacja i choreografia są doskonałe, a aktor Keith Carradine wciela się w zakochanego w nowej gwiazdce milionera, który obsypuje ją drogimi klejnotami. Madonna w każdym ujęciu wygląda perfekcyjnie i nie można było stworzyć lepszego teledysku do tego nagrania. Tytuł piosenki na wiele lat stał się medialnym określeniem Madonny. Chociaż to bardzo często prezentowany przez media utwór, wydaje się, że Madonna go lubi, gdyż znalazł się w zestawie nagrań z trasy koncertowej Viirgin Tour, Who’s That Girl Tour, Blond Ambition Tour, Re-Invention Tour oraz Rebel Heart Tour, zaś fragmenty zostały wykorzystane na MDNA Tour.

Piosenka poradziła sobie dobrze na listach przebojów: w Wielkiej Brytanii dotarła do 3. miejsca, zaś w Stanach Zjednoczonych – do 2. Na Liście Przebojów Programu Trzeciego uplasowała się najwyżej na 14. miejscu, a na mojej prywatnej liście przebojów, którą układam niezmiennie od 20 czerwca 1984 roku. była, oczywiście, Numerem 1.

Już w marcu kolejna odsłona nowego cyklu o Madonnie. Zapraszam serdecznie!

niedziela, 27 lutego 2022

 

„ŚMIERĆ NA NILU” (Death on the Nile), USA / Wielka Brytania 2022

Premiera kinowa: 11 lutego 2022


Początek roku w kinach z pewnością należy do znakomitego Kennetha Branagha. Niedawno pisałem o jego wielkiej szansie oscarowej – bardzo osobistym filmie „Belfast”, a w repertuarze kin  jest już „Śmierć na Nilu” – kolejny projekt genialnego Irlandczyka, film, który Branagh nie tylko wyreżyserował, ale zagrał w nim główną rolę – znamienitego i uroczego detektywa wszech czasów – Herculesa Poirota.

„Śmierć na Nilu” to już druga udana adaptacja prozy Agathy Christie, której realizacji podjął się Branagh. W 2017 roku mogliśmy obejrzeć „Morderstwo w Orient Expressie”. Cechą obu obrazów jest niesamowita atmosfera oraz zgromadzona na planie plejada gwiazd, nawet w rolach drugoplanowych.

Piękna i niezwykle majętna arystokratka i milionerka, Linnet Ridgeway, poznaje Simona (Armie Hammer) – przystojnego narzeczonego swojej najlepszej przyjaciółki Jacqueline (Emma Mackey) i odbija go swojej koleżance. W pełną przepychu i bogactwa podróż poślubną – rejs ekskluzywnym statkiem po Nilu – Linnet zabiera swoich najbliższych i przyjaciół, trafia tam również Hercules Poirot oraz nieproszona porzucona narzeczona. Wśród gości znajduje się malarka i bogaczka Euphemia (Annette Bening) wraz ze swym synem Boucem (Tom Bateman). Na pokład trafia też matka chrzestna panny młodej Marie van Schuyler wraz ze swą tajemniczą przyjaciółką-opiekunką, panią Bowers (w te role wcielają się znane z niezwykle popularnego brytyjskiego sitcomu „Absolutely Fabulous” Jennifer Saunders i Dawn French) oraz były narzeczony Linnet – Doktor Bessner (Russell Brand). Wśród gości jest też kuzyn i doradca panny młodej Ali Fazal (Andrew Katchadourian) oraz znakomita śpiewaczka jazzowo-bluesowa, Salome Ottobourne (bardzo dobra w tej roli Sophie Okonedo, nominowana w 2004 roku do Oscara za film „Hotel Ruanda”) wraz ze swą piękną córką Rosalie (Letitia Wright).

Na pokładzie statku dochodzi do tragedii – Linnet zostaje zastrzelona. Jak to zawsze u Agathy Christie bywa, wszyscy są podejrzani, ale wszyscy mają też jakieś alibi. Każda scena przynosi nowe intrygi, a Linnet okazuje się być niejedyną ofiarą tajemniczego mordercy - trup  ściele się gęsto. Czy uda się rozwiązać zagadkę śmierci milionerki o nieprzeciętnej urodzie? Czy ktoś zdoła zrozumieć wszystkie zawiłe relacje między bohaterami? Oczywiście, przecież wśród zaproszonych gości jest Hercules Poirot.

Film jest bardzo dobrze i z rozmachem zrealizowaną rozrywką dla całej rodziny. Kenneth Branagh sprawdza się wspaniale jako reżyser, ale jest też fantastycznym, zabawnym i uwodzicielskim Herculesem. Atrakcyjności filmowi dodają piękne zdjęcia – widoki Nilu i piramid, chyba czasami podrasowane sprawną ręką komputerowego specjalisty od efektów specjalnych. Obraz ogląda się naprawdę sympatycznie, choć mógłby być nieco bardziej skondensowany w czasie.

„Śmierć na Nilu” – mimo złowieszczego tytułu – to kino jakiego teraz potrzebujemy, w obliczu toczącej się pandemii i potwornego konfliktu za naszą wschodnią granicą. Miło było oderwać się na dwie godziny od wszelkich trosk i problemów i dlatego film polecam. Dla rozrywki i ku lekkiemu pokrzepieniu serc.

Moja ocena: 7/10

wtorek, 22 lutego 2022

 

„C’MON C’MON” (C’mon C’mon), USA 2021

Premiera kinowa: 21 stycznia 2022


Wczoraj miałem prawdziwą przyjemność zobaczyć najnowszy film znanego z obrazu „Debiutanci” Mike’a Millsa „C’mon C’mon”. To spokojny, kameralny i refleksyjny obraz, wolno przesuwające się po ekranie kadry i interesujące, skłaniające do refleksji dialogi, a przede wszystkim dużo obserwacji o życiu, ludzkich uczuciach i odczuciach.

W filmie poznajemy rodzeństwo: Johnny’ego (Joaquin Phoenix) i Viv (fenomenalna Gaby Hoffmann – bardzo wyraźna i zapadająca w pamięć rola drugoplanowa). Obydwoje są po czterdziestce, on mieszka samotnie w Nowym Jorku, jest reporterem radiowym i próbuje ułożyć sobie codzienność po rozstaniu z ukochaną dziewczyną, ona mieszka w Los Angeles z 9-letnim synem Jesse’m (rewelacyjny Woody Norman), jest wykładowcą uniwersyteckim i z trudem radzi sobie z problemami psychicznymi męża. Johnny postanawia wspomóc siostrę i zaopiekować się jej synkiem. Prowadzi to dużych zmian w życiu obu bohaterów.

Niezwykle interesującym aspektem filmu są sceny dotyczące pracy Johnny’ego – nagrywania wywiadów z młodymi Amerykanami w różnych miastach Stanów Zjednoczonych – Detroit, Nowym Jorku, Nowym Orleanie. To dzieci i młodzież o różnej tożsamości, często potomkowie imigrantów. Mówią o swoim życiu, o innych ludziach, o planach, nadziejach i lękach. Te proste, a tak bogate w treść wypowiedzi, uczą nas bardzo wiele o młodych ludziach – ich potrzebach, percepcji świata, spełnieniu i niespełnieniu. Fragmenty te są niezwykle wzruszające i poruszające. Bez ich obecności film Millsa  bardzo wiele by stracił.

„C’mon c’mon” nie jest filmem wybitnym, który przejdzie do historii kina, ale ta prosta monochromatyczna opowieść jest niezwykle ważna dla nas – widzów kina pandemii, która nieco przewartościowała świat idei i relacji, pozwoliła nam spojrzeć na życie z nieco innej perspektywy. Film Millsa jest dla nas swoistą terapią, pokazuje życie takim, jakie jest naprawdę – prostym, ale pełnym zawiłości, szczęśliwym, ale pełnym chwil samotności i zwątpienia, spokojnym, ale często przerywanym ciężkimi do opanowania emocjami.

Film będzie mi się kojarzył z prostotą i prawdziwością. Prostotę wzmagają czarnobiałe przepiękne zdjęcia Stanów Zjednoczonych i bohaterów, urokliwa muzyka, pozornie błahe dialogi, które pozwalają nam na nowo odkryć to, co w życiu ważne, brak spektakularnych zwrotów akcji i fajerwerków. Prawdziwość w filmie – to sposób ukazania człowieka z jego siłą i chwilami słabości, z potrzebą bliskości i miłości, z koniecznością podtrzymywania interpersonalnych relacji. Prawdziwość to rodząca się bliskość między Johnny’m i jego siostrzeńcem, to odkrywanie na nowo potrzeby relacji między rodzeństwem, to rozpacz i żałoba po utracie matki, to bezradność wobec choroby i cierpienia najbliższych.

Nie mam żadnych wątpliwości, polecając ten film wszystkim – młodszym i starszym, wielbicielom kina i tym, którzy oglądają w kinie jeden film na rok, licealistom i emerytom, słowem, wszystkim, bo „C’mon c’mon” to uniwersalny film o nas.

Bardzo dziękuję Paniom – Annie Dymek i Annie Równy – za cenne spotkanie interpretacyjne i rozmowę z widzami po projekcji.

sobota, 19 lutego 2022

 

„TITANE” (Titane), Francja 2021


Polska premiera: 14 stycznia 2022  

W styczniu na ekrany kin trafił najgłośniejszy francuski film roku i jeden z najważniejszych europejskich tytułów 2021 – „Titane” w reżyserii Julii Ducournau, zdobywca Złotej Palmy na festiwalu filmowym w Cannes. To film trudny, wymagający, ale na swój sposób intrygujący i pouczający.

Główna bohaterka filmu - Alexia (niesamowita Agathe Rousselle, aż nie sposób uwierzyć, że to jej filmowy debiut) jako dziecko pośrednio doprowadza do poważnego wypadku samochodowego, którego skutkiem jest wszczepienie jej do czaszki tytanowej płytki. Jako dorosła osoba doświadcza ogromnej, wręcz erotycznej fascynacji samochodami. Sama pracuje jako hostessa w ekskluzywnym klubie dla panów, gdzie piękne kobiety tańczą na tle drogich samochodów. Alexia zyskuje sobie grono wielbicieli, których bezwzględnie… morduje. W swojej nienawiści do ludzi zaczyna przekraczać wszelkie granice. Kiedy w mieście pojawia się list gończy za bohaterką, dziewczyna decyduje się zmienić tożsamość i wcielić się w rolę poszukiwanego od lat chłopca, którego ojciec przygarnia ją do domu.

„Titane” to film niezwykły i niepowtarzalny, chwilami odrażający i pełen okrucieństwa, chwilami wzruszający i poruszający. Nie jestem pewien, czy moja interpretacja zmierza we właściwym kierunku, ale moim zdaniem „Titane” to film o samotności. Główna bohaterka jest osobą niezwykle samotną. Już sama scena wypadku, inicjująca film, pokazuje ojca, który nie rozmawia z dzieckiem, nie analizuje zachowania dziewczynki, co doprowadza do tragedii. Sceny w domu rodzinnym dorosłej już Alexii pokazują, że mieszka tam trójka obcych sobie osób, które nawet ze sobą nie rozmawiają. Alexia najpierw odnajduje bliskość i ciepło w swojej fascynacji motoryzacją, a potem u boku obcego mężczyzny, który uznaje ją za swojego syna, choć jest w pełni świadomy, że Alexia nie jest jego zaginionym dzieckiem. To kolejny samotny bohater obrazu.

Jak interpretować zaskakujące zakończenie filmu? Czego symbolem w filmie jest tytułowy tytan? Tego już zdradzić nie mogę, bo poziom wyjawienia treści filmu byłby zbyt wysoki. Mimo kontrowersyjności obrazu i wielu odrażających scen  polecam ten film – dla wyjątkowej roli Agathe Rousselle, ciekawych zdjęć, perfekcyjnej realizacji, złożonej problematyki i refleksji, którą budzi.

Moja ocena: 6/10

niedziela, 13 lutego 2022

 

„BELFAST” (Belfast), Wielka Brytania 2021

Premiera kinowa: 25 lutego 2022


Dziś recenzja jednego z najważniejszych pretendentów do Oscara za najlepszy film 2021 roku – pięknego, wzruszającego i pouczającego obrazu „Belfast” w reżyserii Kennetha Branagha. Film otrzymał 7 nominacji, w tym dla najlepszego filmu i reżysera. Czy zdoła zagrozić znakomitym „Psim pazurom”?

„Belfast” to kameralna, choć niezwykle emocjonalna, opowieść o losach irlandzkiej rodziny, zamieszkałej w robotniczej dzielnicy Belfastu. Jest rok 1969. Film rozpoczyna się od spokojnego, sielankowego obrazu ulicy, na której toczy się szybkie, lecz spokojne życie: piesi wędrują chodnikami, niektórzy mieszkańcy siedzą lub stoją przed swoimi domami, widać bawiące się dzieci. Nagle spokój ulicy zakłóca ogromna grupa młodych ludzi, którzy palą i niszczą wszystko, co napotykają na swojej drodze. To narastający konflikt między protestantami i katolikami w kraju. Katolicy mają wynieść się z protestanckich ulic. Ich domostwa zostają zniszczone i splądrowane.

Choć rodzina głównych bohaterów – rodzice (cudowna Caitriona Balfie i Jamie Dorman), dziadkowie (Judi Dench i Ciaran Hinds) oraz dwójka synów (dziewięcioletni Buddy – fenomenalny Jude Hill oraz nastoletni Will – Lewis McAskie) to protestanci, wrogowie pracującego w Anglii ojca prześladują rodzinę. Na ulicach coraz częściej dochodzi do zamieszek i niebezpiecznych starć, życie w Belfaście staje się nie do zniesienia. Rodzina staje przed koniecznością podjęcia dramatycznej decyzji.

Ta na pozór prosta historia to ważne ostrzeżenie – film pokazuje, do czego może prowadzić podział społeczeństwa, bez względu na to, czy dotyczy kwestii religijnych, społecznych, czy politycznych. Branagh ukazuje dramaty bohaterów zmuszonych przez brak zrozumienia i tolerancji do najtrudniejszych decyzji i zmian w życiu. Dlatego „Belfast” to film, który powinni zobaczyć Polacy, może sztuka filmowa pozwoli lepiej dotrzeć do istoty problemu społecznego podziału i ukazać jego konsekwencje.

Kenneth Branagh oparł scenariusz filmu na swoich własnych doświadczeniach i to właśnie samego reżysera możemy dopatrywać się w uroczej postaci Buddiego. Chłopiec nie może pogodzić się z tym, co dzieje się na ulicach dotychczas spokojnego miasta, jest ambitny, bardzo dobrze się uczy, przeżywa swoje pierwsze zauroczenie koleżanką z klasy, jest bardzo przywiązany do babci i dziadka, tęskni za ojcem, który – z powodu złej sytuacji ekonomicznej w Irlandii Północnej - podjął pracę w Anglii i odwiedza rodzinę jedynie w wybrane weekendy. Jude Hill tworzy wybitną dziecięcą kreację w filmie.

Aktorstwo w filmie jest doborowe. Na pierwszym planie jest, oczywiście, dziecięcy aktor, grający brawurowo rolę Buddiego, ale mimo aktorskich nominacji oscarowych dla babci i dziadka (Dench i Hinds), to rodzice, zwłaszcza znakomita Caitriona Balfie, zasługują na szczególne wyróżnienie. Balfie świetnie gra matkę, zmuszoną do samodzielnego wychowywania dorastających synów we wstrząsanym zamieszkami Belfaście. Dobry jest Jamie Dorman, który wolno, ale efektywnie i skutecznie, rola po roli, zmywa z siebie piętno gry w „Pięćdziesięciu twarzach Greya” i zaczyna być postrzegany jako poważny aktor.

Choć sam nie zagrał w filmie, Kenneth Branagh otrzymał trzy nominacje do Nagrody Akademii Filmowej – za najlepszy film, reżyserię i scenariusz oryginalny. Ten wielki aktor i twórca filmowy dostał się w ten sposób do bardzo wąskiej elity filmowców, którzy otrzymali nominację w większej niż jedna kategorii. Wcześniej Branagh był już nominowany jako aktor drugoplanowy za „Mój tydzień z Marilyn” (2012), aktor pierwszoplanowy za „Henryka V” (1989), za najlepszy scenariusz adaptowany („Henryk V”) oraz krótkometrażowy film aktorski „Swan Song” (1992). Filmem „Belfast” po raz kolejny dowiódł swojej wszechstronności i ogromnego talentu.

Piękne czarnobiałe zdjęcia, niezwykły klimat, prosty, lecz przemawiający do serca i niezwykle osobisty scenariusz oraz wybitni aktorzy, czynią „Belfast” filmem bardzo ważnym, może nawet wybitnym. Cieszę się, że udało mi się zobaczyć film przedpremierowe i zachęcam do obejrzenia „Belfastu”. Po prostu warto.

Moja ocena: 9/10


wtorek, 8 lutego 2022

 VIDEO POST #8 - BIOGRAFIE

Dziś kolejna odsłona video Popkulturalnego Maniaka. Opowiadam o nowych i ciekawie się zapowiadających biografiach następujących postaci: CHRIS NIEDENTHAL, TOM HANKS, SINEAD O'CONNOR, JAN ENGLERT, JANUSZ GAJOS, MAREK KONDRAT, WILL SMITH, KALINA JĘDRUSIK & STANISŁAW DYGAT, grupa ODDZIAŁ ZAMKNIĘTY oraz SUSAN SONTAG. Zapraszam serdecznie. 





 

„LICORICE PIZZA” (Licorice Pizza), USA 2021

Premiera kinowa: 31 grudnia 2021


Już dziś poznamy nominacje do tegorocznej edycji Nagród Akademii Filmowej, znanych jako Oscary. Mam w tym roku swoich faworytów, a jednym z filmów, za który będę bardzo mocno trzymał kciuki, jest niezwykły obraz jednego z najważniejszych amerykańskich reżyserów, Paula Thomasa Andersona – „Licorice Pizza”. Anderson już wielokrotnie udowadniał, że jest reżyserem wybitnym, unikalnym, niezwykłym – od „Boogie Nights”, poprzez „Magnolię”, „Aż poleje się krew”, „Mistrza” aż po „Nić widmo” i „Licorice Pizza” pokazuje, że każdy jego film jest inny, osobliwy, wyjątkowy na swój sposób, ale chyba jeszcze żadna z produkcji Andersona nie była takim zastrzykiem optymizmu i pozytywnej energii.

Wszystko dzieje się w Ameryce lat 70-tych za czasów prezydentury Nixona. Nastoletni Gary Valentine (to filmowy fantastyczny debiut Coopera Hoffmana, syna przedwcześnie zmarłego Philipa Seymoura Hoffmana) jest dziecięcą gwiazdą seriali oraz młodym przedsiębiorcą z głową na karku. Głowę tę traci dla asystentki fotografa, 28-letniej Alany (to też aktorski debiut Alany Haim), którą poznaje podczas jednego z castingów. Choć tę dziwną parę dzieli praktycznie wszystko – wiek, zainteresowania, religia, nastawienie do życia – magnetyzm serc sprawia, że coś ich do siebie przez cały czas przyciąga. Alanie zaczyna imponować szczeniacki upór Gary’ego i jego przedsiębiorczość, chłopak jest zauroczony starszą od siebie młodą kobietą. Alana i Gary zakładają firmę sprzedającą łóżka wodne, potem chłopak inwestuje w salon gier, a ona pracuje w sztabie wyborczym kandydata na gubernatora. Ich losy łączą się i dzielą. Czy ten wiązek ma szansę przetrwania? Jak skończą się miłosne (i nie tylko) perypetie tej szalonej amerykańskiej pary?

„Licorice Pizza” to wspaniały, barwny portret Ameryki wczesnych lat 70-tych, Ameryki, która zmaga się ze skutkami wojny w Wietnamie, ale jest krajem niekończących się możliwości, w którym każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie i talentu, może zrobić prawdziwą karierę, kraju wolnej miłości.

Nie sposób nie polubić głównych bohaterów. Młody Hoffman jest przezabawny w swoich nastoletnich próbach miłosnych podbojów i przedsiębiorczych pomysłach. Prawdziwą gwiazdą jest tu jednak Alana Haim – dotychczas znana z bardzo cenionego i popularnego zespołu amerykańskiego Haim, który współtworzy z siostrami Danielle i Este. Co ciekawe, cała rodzina państwa Haimów – rodzice i pozostałe siostry – zagrali w filmie Andersona. Alana Haim zagrała jedną z najciekawszych ról sezonu, znakomicie ukazując rozterki między sympatią (a może nawet miłością do Gary’ego) a zdrowym rozsądkiem i próbą rozpoczęcia samodzielnego dorosłego życia.

Fantastyczni są także znani aktorzy w epizodach: Harriet Sansom Harris jako szefowa agencji aktorskiej, w której chce się zatrudnić Alana, Sean Penn jako zblazowany aktor, znany ze swych scen motocyklowych, a przede wszystkim stylizowany na Barry’ego Gibba z Bee Gees fenomenalny Brandon Cooper w roli kupującego wodne łóżko gwiazdora-playboya, partnera Barbry Streisand.

Dialogi skrzą się humorem i licznymi aluzjami do kultury masowej Ameryki lat 70-tych. Bohaterów spotykają zaskakujące przygody, a w tle przez cały czas tkwi przekaz: All you need is love.

„Licorice Pizza” to film przeciekawy i bardzo udany. Nakręcony w konwencji kina lat 70-tych, budzi nostalgię, ale przede wszystkim bawi i nastraja pozytywnie. Bardzo ciekawa propozycja na weekend walentynkowy (z pewnością o niebo lepsza od  pojawiających się w tym okresie wielu lepszych i gorszych komedyjek romantycznych). Polecam gorąco, szczerze i serdecznie.

Moja ocena: 9,5/10

poniedziałek, 7 lutego 2022

 TOP 60 BRODKA

Urodziny obchodzi dziś Monika Brodka, zdecydowanie jedna z najciekawszych i moich ulubionych piosenkarek młodego pokolenia w naszym kraju. Ubiegły rok ponownie należał do Brodki. Rozpoczęła rok od brawurowego singla „Wrong party” z zespołem Scottibrains, by wydać potem rewelacyjny album „BRUT” z fantastycznym, pilotującym go singlem „Game change” i wreszcie pojawić się na ścieżce dźwiękowej serialu „Rojst” – sezon 2 z coverem piosenki”Ostatni” Edyty Bartosiewicz. Ale to utwór z pierwszego sezonu serialu „Rojst” – wersja piosenki „Wszystko czego dziś chcę” Izabeli Trojanowskiej w interpretacji Brodki jest moim ulubionym nagraniem artystki. Monika długo szukała siebie, aż wreszcie zrozumiała, że ambitna muzyka alternatywna to jej świat. Dziś mój subiektywny zestaw 60 najlepszych nagrań Brodki. Enjoy!

60. They say I’m different
59.
The world is you
58. Za mało wiem
57.
Spinning wheel
56.
Ten
55. Holy holes
54. My name is youth
53. Zagubiony
52. In my eyes
51. K.O.
50. Cosmo (& LIROY)
49.
Bez tytułu
48. Dreamstreamextreme
47. Chill out
46. At last
45. Dziewczyna mojego chłopaka
44. Haiti
43. Znam cię na pamięć
42.
Sadness
41. Chasing ghosts
40. Ostatni (& TYMEK & URBAŃSKI)
39. Śpij
38. Hejnał
37. Inner city blues (make me wanna holler)
36. Kyrie
35. Hamlet
34. Syberia
33. Excipit
32. Glock
31. On
30. Fruits
29. Come to me
28. Mirror mirror
27. Dream
26. Libertango (I’ve seen that face before)
25. Help me make it through the night
24. Imagination
23. Hey Man
22. Szysza
21. Can’t wait for war
20. You think you know me
19. Falling into you
18. Kropki kreski
17. Krzyżówka dnia
16. Funeral
15. Santa muerte
14. Saute
13. Granda
12. Niagara Falls (& SILVER ROCKETS)
11. It ain’t over ‘til it’s over
10. Heart shaped box
9. Miałeś być
8. W pięciu smakach
7. Up in the hill
6. Wrong party (& SCOTTIBRAINS)
5. Dancing shoes
4. Game change
3. Horses
2. Varsovie
1. Wszystko czego dziś chcę



niedziela, 6 lutego 2022

 

„PSIE PAZURY” (The Power of the dog), Wielka Brytania 2021


„Ocal od miecza moje życie, z psich pazurów wyrwij me jedyne dobro” (Biblia Tysiąclecia)

Właśnie obejrzałem najnowszy film Jane Campion „Psie pazury” i nie mam wątpliwości, że to nie tylko jeden z najważniejszych filmów sezonu, ale także frontrunner rozdania Oscarów 2022. Jane Campion tworzy filmy rzadko, na jej nowe produkcje musimy czekać latami. Z pewnością przeszła do historii kina głośnym obrazem „Fortepian” z 1993 roku, a „Psie pazury” ugruntują jej pozycję jako jednej z najważniejszych współczesnych reżyserek (dwa inne filmy, które chciałbym wyróżnić to „Anioł przy moim stole” i „Jaśniejsza od gwiazd”).

„Psie pazury” to tocząca się na Dzikim Zachodzie, w Montanie w roku 1925 roku historia dwóch zamożnych braci, którzy zajmują się hodowlą bydła. Phil (Benedict Cumberbatch) to gbur, abnegat, który stroni od ludzi, potrafi ich niszczyć, stereotypowy kowboj i macho. Dlatego z zaskoczeniem przyjmujemy wiadomość, że ukończył filologię klasyczną na uniwersytecie w Yale. Drugi brat, George (Jesse Plemons) ma lekką nadwagę, nie udało mu się ukończyć college’u, choć jest pracowitym i dobrym człowiekiem, nie cieszy się szacunkiem brata. Ale to właśnie on znajduje sobie żonę Rose (Kirsten Dunst), którą sprowadza na rancho wraz z jej synem z poprzedniego małżeństwa, studentem medycyny Peterem (Kodi Smit-McPhee). Phil nienawidzi nie tylko żony brata, ale przede wszystkim wrażliwego, subtelnego i nieco ekscentrycznego chłopaka, który zostaje pośmiewiskiem wszystkich poganiaczy bydła. Życie na farmie staje się dla wszystkich nie do zniesienia…

Nagle i zaskakująco zmienia się nastawienie Phila do młodego Petera. Właściciel rancza zaczyna rozmawiać z chłopakiem, uczy go jazdy konnej, zwierza mu się, jak ogromną pustkę w jego życiu utworzyła śmierć tajemniczego przyjaciela, niedoścignionego wzoru i autorytetu, Branco Henry’ego.

W sensualny, subtelny sposób film zajmuje się utrwalanym przez lata stereotypem amerykańskiego mężczyzny, niezłomnego kowboja, pozbawionego wrażliwości i emocji. Ale czy tej wrażliwości i emocji można pozbawić się całkowicie? Który Phil jest prawdziwy – ten brudny, opryskliwy człowiek, który gardzi nową żoną brata i jej dziwacznym synem, czy ten, który nawiązuje nić porozumienia z Peterem i wprowadza go w świat hodowców bydła i amerykańskiego Zachodu? Który z mężczyzn pokazuje prawdziwy „psi pazur” i który okazuje się wilkiem – nadwrażliwy Peter, czy silny i nieobawiający się niczego Phil?

Film jest pięknie nakręcony w Nowej Zelandii, w rodzinnych stronach Jane Campion, które imitują amerykańską Montanę. Ważnym elementem jest też mroczna, posępna muzyka autorstwa Jonny’ego Greenwooda z Radiohead. Akcja toczy się wolno, a na interpretację prawdy o bohaterach pozwalają nam niewielkie gesty, półsłówka, niedopowiedzenia. „Psie pazury” to tak naprawdę film o nieszczęśliwym człowieku i niespełnionej miłości, o lęku i samotności. Natychmiast przywodzi podobieństwa z innym ważnym obrazem „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee z 2005 roku.

Uważam, że czwórka aktorów tworzy w filmie wybitne kreacje. Na plan pierwszy wysuwa się oczywiście Benedict Cumbetbatch, który potrafi przeistoczyć się z bezwzględnego i  okrutnego potwora w człowieka uczuciowego, wręcz sentymentalnego, który płaci ogromną cenę za próbę przyjaźni z pasierbem brata. Znakomita jest Kirsten Dunst, która gra poszukującą szczęścia i zmagającą się z przeciwnościami losu uzależnioną od alkoholu młodą kobietę. Jako Peter świetnie radzi sobie Kodi Smit-McPhee, którego możemy pamiętać z dystopijnej „Drogi” z Vigo Mortensenem. Doskonale pokazuje swoją ekscentryczność i pozorną niewinność. I jest wreszcie George - Jesse Plemons, pozostający stale w cieniu swojego mądrzejszego brata.

„Psie pazury” to film niełatwy, mocno zapadający w pamięć, refleksyjny, zaskakujący. Jane Campion tworzy oparty na powieści Thomasa Savage’a nowoczesny western, w którym kowboje okazują się inni niż myśleliśmy, a niewinne, bojaźliwe owieczki potrafią okrutnie zamanifestować swoje „ja”. Film wato zobaczyć – dla ważnej tematyki i przepięknych zdjęć. Polecam.

Moja ocena: 9/10


sobota, 5 lutego 2022

 

„8 rzeczy, których nie wiecie o facetach”, Polska 2022

Premiera kinowa: 28 stycznia 2022


Dziś recenzja polskiej komedii romantycznej „8 rzeczy, których nie wiecie o facetach”. Już słyszę te pytania: „Marcin, to ty oglądasz takie filmy?” – tak było po „Dziewczynach z Dubaju” i kilku innych recenzowanych pozycjach. Tak, jako wzorowy Popkulturalny Maniak nie oglądam tylko filmów oscarowych i produkcji festiwalowych. Staram się mieć w miarę pełen obraz współczesnej kinematografii, zwłaszcza polskiej. Poza tym od czasu do czasu trzeba obejrzeć coś mniej ambitnego i wymagającego, nieprawdaż?

„8 rzeczy, których nie wiecie o facetach” to nie jest wielkie, wybitne kino, ale chyba nikt nie ma wobec tego filmu ogromnych oczekiwań. Dostajemy natomiast plejadę polskich gwiazd i w miarę sympatyczny, spokojny film, na którym można się nawet od czasu do czasu uśmiechnąć, a może przez sekundę wzruszyć.

Filmowi faceci, od których mamy się dowiedzieć czegoś nowego są bardzo różni. Chyba najciekawszy zestaw stanowią Jarek (Piotr Głowacki) i Stefan (dobry Leszek Lichota). Obaj kochali tę samą kobietę, obaj są ważni w życiu 13-letniego Feliksa – Jarek to jego prawny opiekun, który poświęcił chłopcu duży fragment życia i nie porzucił go po śmierci mamy, Stefan – to ojciec biologiczny, który większość czasu spędza w więzieniu. Kolejny facet, którego kłopoty i rozterki poznajemy, to Tomasz (Mikołaj Roznerski, oj, nie ma chłopak talentu do grania) – młody żonkoś, który chce jeszcze się wyszumieć i zaznać smaku kawalerskiego życia i nie radzi sobie z wiadomością, że za chwilę zostanie ojcem bliźniąt. Kolejna para komediowych facetów to Kordian (Maciej Zakościelny) – uznany i odnoszący sukcesy muzyk, przyjaciel Ricky’ego (Zbigniew Zamachowski) – piosenkarza, gasnącej gwiazdy zmagającej się z kryzysem wieku średniego. W życiu obu panów wiele namiesza pojawienie się uroczej, tajemniczej Pestki (bardzo dobra rola Karoliny Bruchnickiej). Jest jeszcze Filip (Paweł Domagała), który na początku filmu ulega dziwnemu wypadkowi.

Oczywiście, wszystko się dobrze kończy i nasi bohaterowie spotykają się tuż po narodzinach bliźniąt Tomka i jego żony Basi (Alicja Bachleda-Curuś).

„8 rzeczy, których nie wiecie o facetach” to filmy lekki, przyjemny, niegłupi, ale też nieidealny. Niektóre dialogi są lekko drewniane, nie wszyscy aktorzy sprawdzają się w roli, niektóre kwestie są nieco sztuczne, ale w scenariuszu jest kilka dobrych i zabawnych pomysłów, które ratują film. Dobrze wypadają Głowacki, Lichota i Zamachowski, rozkoszna jest Kasia Skrzynecka, szefowa Jarka, która smoli do niego cholewki. Najciekawiej wypada znana z „Córki trenera” i „Mojego wspaniałego życia” Karolina Bruchnicka – Pestka. Jest bardzo naturalna i widać, że kamera ją lubi.

Jeśli chcesz troszkę się rozerwać i obejrzeć błahą komedyjkę, możesz śmiało wybrać się na „8 rzeczy…”. To gwarancja mile spędzonego czasu.

Moja ocena: 6/10

czwartek, 3 lutego 2022

 

„GIEREK”, Polska 2022

Premiera kinowa: 21 stycznia 2022

Pewnie nie wszyscy czytelnicy Popkulturalnego Maniaka pamiętają lata 70-te i epokę Gierka. Ja pamiętam ten okres jak przez mgłę, dużo bardziej przemawiają do mnie lata 80-te, które już w pełni świadomie przeżyłem. Mimo to filmowa biografia Edwarda Gierka, wbrew fatalnym recenzjom, negatywnym opiniom widzów i wielu mankamentom, wywarła na mnie dosyć pozytywne wrażenie.

Film zbudowany jest na zasadzie klamry – rozpoczyna i kończy tą samą sceną internowania Edwarda Gierka (Michał Koterski) nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku. W środku otrzymujemy obraz peerelowskiej Polski lat 70-tych i prezentację szybkiej i błyskotliwej kariery Gierka – od partyjnego przywództwa w Katowicach po pozyskanie najwyższego stanowiska w Polsce – I Sekretarza Komitetu Centralnego PZPR. Film przedstawia Gierka jako polityka bystrego, ludzkiego, bacznie obserwującego, co dzieje się w Europie Zachodniej i zafascynowanego Stanami Zjednoczonymi, ale także marionetkę – krajem faktycznie rządzi bardzo sprzyjający Związkowi Radzieckiemu Generał Jaruzelski (Antoni Pawlicki), otoczony gronem swoich szpiegów i zaufanych współpracownikiem. Gierek chce rozwijać państwo, buduje nowe, nowoczesne zakłady pracy, wprowadza nowe technologie, ale fundusze na wszelkie inwestycje pozyskuje z pożyczek i kredytów od zagranicznych banków. Prowadzi to do wielkiej inflacji, wzrostu cen i upadku Gierka po należącej do niego złotej dekady lat 70-tych.

Często w swoich recenzjach zwracam uwagę na bardzo dobre aktorstwo. W tym przypadku nie mogę tego powiedzieć. Michał Koterski bardzo się stara jako tytułowy bohater, ale jest w tej roli zaledwie poprawny, nie do końca przekonuje swoim aktorstwem. Nie najlepiej wypada Małgorzata Kożuchowska jako Stanisława – żona Edwarda – jest histeryczna, rozedrgana, niewiarygodna. Bardzo źle wypada Antoni Pawlicki jako Generał Jaruzelski – gra głupkowato, nieprzekonująco, w niczym nie przypomina decydenta wprowadzenia stanu wojennego. Nieco lepiej wypada Sebastian Stankiewicz jako towarzysz Maślak oraz – ku mojemu zaskoczeniu – Agnieszka Więdłocha jako Marzena, inteligentna i błyskotliwa sekretarka Gierka, tłamszona przez Służbę Bezpieczeństwa.

Film jest też nieco zbyt długi, trwa 140 minut, ale jest ciekawym i chyba w miarę rzetelnym obrazem ówczesnej Polski. Na pewno uruchamia pewne pokłady nostalgii, ale nie tworzy przekonującej całości, choć życiorys Edwarda Gierka rzeczywiście zapewnił materiał na interesujący scenariusz. Być może zatrudnienie innych aktorów i usprawnienie scenariusza mogłyby poprawić jakość tego obrazu filmowego. A tak „Gierek” pozostaje jedynie filmem znośnym, do zaakceptowania, ale z rekomendacjami chyba się tym razem wstrzymam.

Moja ocena: 6,5/10