poniedziałek, 31 lipca 2023

 

„MISSION: IMPOSSIBLE – DEAD RECKONING – PART ONE”, USA 2023



Premiera kinowa: 14 lipca 2023

Tego lata Ethan Hunt i jego Mission: Impossible odwiedzili kina już po raz siódmy, tym razem w pierwszej części odsłony „Dead Reckoning”. Czy - w obliczu niesamowitej popularności Barbieheimer – to film godny uwagi?

„Dead Reckoning – Part One” to bardzo ciekawy i sprawnie zrealizowany odcinek serii. Tym razem Ethan jest zaangażowany w rozwiązanie bardzo aktualnego problemu – sztuczna inteligencja próbuje zawładnąć światem. Artificial Intelligence jest w filmie przedstawiona jako samodzielny byt, zdolny do przejęcia kontroli nad skomplikowanymi sieciami komputerów, ale, co wydaje się nawet bardziej przerażające – może przenikać do ludzkich umysłów i zdobywać istotne informacje. O władzę nad wirtualnym bytem walczą rządy wielu krajów. Kluczem do rozwiązania zagadki bytu i zrozumienia zasad jego działania jest wejście w posiadanie … klucza – prawdziwego, fizycznego klucza, którego jedną część posiada była partnerka Ethana – Ilsa (Rebecca Ferguson), druga zaś zniknęła wraz z zatonięciem rosyjskiej łodzi podwodnej Sewastopol.

Wartkiej akcji towarzyszą znakomite sceny – spektakularnej pogoni konnej na pustyni, jeszcze bardziej spektakularnej pogoni samochodowej, a próba wykradzenia klucza z pędzącego pociągu jest już prawdziwym majstersztykiem kina akcji.

Naturalnie, w towarzystwie Ethana nie może zabraknąć pięknych, zmysłowych i tajemniczych kobiet. Poza wspomnianą Ilsą jest zatem Grace (olśniewająca Hayley Atwell) – urocza złodziejka oraz bogata, pragnąca wejść w posiadanie kontroli nad wirtualnym bytem Allana – Biała Wdowa (świetna i zabawna Vanessa Kirby). Oczywiście, największą gwiazdą pozostaje Tom Cruise, który nadal wygląda jak nastolatek, walczy na dachu rozpędzonego pociągu, biega, skacze ze spadochronem na motocyklu w przepaść z niezwykle stromego zbocza, jednym słowem: dzieje się. Cruise jest w znakomitej formie i z trudem można sobie wyobrazić, że inny aktor mógłby go z sukcesem zastąpić w serii „Mission: Impossible”.

Humoru dodają filmowi dwaj stali bohaterowie franczyzy – ekspert komputerowy Luther (Ving Rhames) oraz komiczny Benji (Simon Pegg) – asystenci Ethana, którzy są w stanie wyratować go z najbardziej dramatycznych tarapatów.

Jest ciekawie, szybko, intrygująco, momentami zabawnie, momentami dramatycznie, ale trudno jest odnaleźć w filmie magię pierwszej części serii z 1996 roku, kiedy partnerkami Ethana były Kristin Scott-Thomas oraz piękna Francuzka Emmanuelle Beart. No cóż, od tamtej pory minęło już blisko 30 lat…

Nie można nie wspomnieć o znakomitym polskim akcencie – jak z pewnością wszystkim wiadomo, w rolę kapitana rosyjskiej łodzi podwodnej wciela się Marcin Dorociński – jest bardzo dobry, przekonujący, ma kwestię mówioną, gra godnie, właściwie do niego należy prolog filmu, na planie spotkał się z Tomem Cruise’m i chociaż na ekranie widzimy go zaledwie przez kilka minut przed jego niespodziewanym, przedwczesnym zgonem w pierwszych minutach filmu, udział w takiej elitarnej i kultowej hollywoodzkiej produkcji należy uznać za sukces polskiego aktora.

„Mission: Impossible – Dead Reckoning – Part One” to przyzwoita rozrywka, dobre kino akcji i choć nie jest to film wybitny, warto się wybrać do kina. Oceniam film wyżej niż najnowszą odsłonę innej goszczącej na ekranach kin niezwykle popularnej serii „Indiana Jones”.

Moja ocena: 8/10

wtorek, 25 lipca 2023

 

„BARBIE” (Barbie), USA / Kanada 2023


Premiera kinowa: 21 lipca 2023

Piątek 21 lipca był dniem premiery dwóch bardzo wyczekiwanych premier filmowych: „Oppenheimera” Christophera Nolana i „Barbie” Grety Gerwig. Wprawdzie moje filmowe serce skradł Nolan, na filmie Gerwig bardzo dobrze się bawiłem. Greta to aktorka znana choćby ze znakomitej „Frances Ha”, scenarzystka i stawiająca coraz śmielsze kroki reżyserka „Lady Bird”, czy „Małych kobietek”. Gerwig powoli wkracza do grona najważniejszych reżyserów XXI wieku. „Barbie” i niezwykły fenomen ogromnej popularności tego filmu z pewnością podniosą jej rangę w świecie filmu.

Uwaga! Aktorska wersja „Barbie” zdecydowanie nie jest filmem dla małych dzieci – pośród dialogów pojawia się kilka niewybrednych żartów, a przekaz obrazu jest już zdecydowanie dorosły, choć cały film jest zrealizowany w stylistyce znanej nam z firmy Mattel. Już pierwsza scena, w której dziewczynki, znudzone lalkami-bobasami, na wieść o powstaniu lalki-dorosłej postaci roztrzaskują swoim „bobasom” główki, może uchodzić za kontrowersyjną. To walka ze stereotypowym przypisywaniem dziewczynce roli matki i opiekunki. Barbie pokazała dzieciom inny świat – świat, w którym kobieta może być lekarzem, prezydentem, inżynierem, może dominować. I taka jest właśnie Kraina Barbie – Barbie Land. Problem polega jednak na tym, że nasza główna bohaterka (prześliczna i idealna w tej roli Margot Robbie) zaczyna odczuwać w swoim świecie wyraźne symptomy kryzysu egzystencjalnego, zarówno w sferze fizycznej (płaskostopie), jak i duchowej (myślenie o śmierci). Po zasięgnięciu opinii doświadczonej przez życie Dziwnej Barbie (Kate McKinnon) nasza bohaterka postanawia odwiedzić prawdziwy świat, by wyleczyć się ze swych emocjonalno-egzystencjalnych rozterek. Nieoczekiwanie w podróży do świata ludzi towarzyszy jej Ken (znakomity Ryan Gosling).

Przybycie Barbie do świata ludzi okazuje się dla niej ogromnym rozczarowaniem – kobieta nie ma tu najistotniejszej roli, a obowiązuje wszechobecny patriarchat. Nawet zarząd spółki Mattel składa się z samych mężczyzn. Sytuacja ta zdecydowanie odpowiada Kenowi, który po powrocie do krainy Barbie stara się zmienić ją w Księstwo-Kenstwo. Jakie mogą być konsekwencje tych wszystkich zmian i doświadczeń w życiu Barbie i Kena?

Greta Gerwig rozprawia się w filmie z wieloma stereotypami związanymi z istnieniem najsłynniejszej na świecie lalki, ale przede wszystkim kpi z niezdrowego feminizmu, rasizmu, klasycznego seksistowskiego podziału ról w społeczeństwie, niebezpieczeństw patriarchatu, ale przede wszystkim uczy jednej prostej lekcji: żeby być szczęśliwym, trzeba być sobą, a nie poddawać się presji otoczenia.

Film jest cudowny w warstwie wizualnej – scenografia Krainy Barbie zapiera dech bogactwem pastelowych barw, fantastycznymi i wymyślnymi fryzurami oraz niesamowitą garderobą. Wspaniała jest także ścieżka dźwiękowa z nowymi nagraniami Duy Lipy, Lizzo, czy Billie Eilish oraz nawiązaniami do hymnów „dziewczyńskiej siły” Cyndi Lauper,  Spice Girls i Aquy. Poza Robbie i Goslingiem bardzo dobrą kreację tworzy również America Ferrera jako Gloria. Doskonałym narratorem jest natomiast boska jak zawsze Helem Mirren.

„Barbie” to film chwilami zabawny, chwilami wzruszający, ciekawa adaptacja jednego z najbardziej znanych mitów współczesnego dziecka. Film jest dobrą rozrywką, jednak z nutą dydaktyzmu i poważnym przesłaniem. Nie umiem powiedzieć, czy każdy przyjmie ten film pozytywnie, ale warto jest dać tej produkcji szansę.

Jeszcze pewna ciekawostka. Kiedy przybyłem do kina, blok reklamowy dobiegał już końca, zatem światła były wygaszone. Kiedy po projekcji sala rozbłyska światłem, okazało się, że na widowni jest mnóstwo nastolatków, głównie dziewcząt, ale także chłopców – wystylizowanych na Barbie i Kena. Było pomysłowo, kolorowo, plastikowo i pastelowo – ta scenka okazała się znakomitym dopełnieniem filmu.

Moja ocena: 8/10

niedziela, 23 lipca 2023

 

„OPPENHEIMER” (Oppenheimer), USA / Wielka Brytania 2023


Premiera kinowa: 21 lipca 2023

Christopher Nolan, twórca trylogii „Dark Knight”, „Incepcji”, czy „Dunkierki”, bez wątpienia należy do grona najważniejszych współczesnych postaci kina. Jego dzieła zaskakują treścią, niepokoją formą, widoczny jest w nich ogromny talent reżysera do ukazywania skomplikowanej fabuły w nieoczywisty sposób.

Jego najnowsze dzieło „Oppenheimer” to biografia wybitnego amerykańskiego fizyka, J. Roberta Oppenheimera, Prometeusza XX wieku, uważanego za ojca bomby atomowej, kierownika słynnego Projektu Manhattan, realizowanego podczas II wojny światowej w miasteczku Los Alamos. Czym jest „Oppenheimer”? Czy to jedynie poprawna, klasyczna biografia ważnego naukowca, czy może coś więcej – obraz obłędu i geniuszu, szaleństwa i potęgi wiedzy, intrygująca próba ukazania moralnego i etycznego niepokoju, który towarzyszył Oppenheimerowi podczas tworzenia jego wynalazku – pracy najlepszych fizyków, która na zawsze zmieniła świat, dając przyzwolenie na stworzenie broni masowego rażenia, która pochłonęła setki tysięcy ludzkich istnień i doprowadziła do trwającej całe dekady zimnej wojny, a jednocześnie rozwinęła gwałtownie fizykę kwantową i przyczyniła się do odnalezienia alternatywnego źródła produkcji energii.

Oppenheimer (w tej roli świetny irlandzki aktor, Cillian Murphy, to bez wątpienia najwybitniejsza rola w jego dotychczasowym twórczym dorobku) to postać nietuzinkowa: z jednej strony introwertyczny ekscentryk, nieco oderwany od rzeczywistości naukowiec, całkowicie oddany swojej pasji i pracy, z drugiej zaś strony – intrygant, kobieciarz, regularnie zdradzający żonę, postać bezkompromisowa i nieprzewidywalna. Cały film zbudowany jest na zasadzie skontrastowania przeplatających się ze sobą światów: życia Oppenheimera od studiów na uniwersytecie w Cambridge, poprzez pracę i osiągnięcia naukowe, kierowanie Projektem Manhattan, aż po zrzucenie bomby nuklearnej na Hiroszimę i Nagasaki oraz próbę odsunięcia naukowca od kontynuacji pracy o charakterze militarnym (ta wersja filmu jest kolorowa) oraz swoistego sądu i intelektualnego linczu na wybitnym naukowcu, oskarżonym o komunizm i działanie na rzecz Związku Sowieckiego., zainicjowanych w komisji senackiej przez Lewisa Straussa, przyjaciela Oppenheimera (w tej fantastycznej roli Robert Downey Jr., który od czasu roli w „Chaplinie” nie był w tak wyśmienitej aktorskiej kondycji) – ta część filmu zrealizowana jest w konwencji czarnobiałej.

„Oppenheimer” to także spektakularne wizualnie i dźwiękowo sceny – zwłaszcza obraz pierwszej w pełni udanej próby na pustyni w pobliżu Los Alamos oraz wyrażające stan umysłu doktora obrazy fizycznych procesów, czy też wybuchów bomby, rojące się w głowie naukowca. „Oppenheimer” to trzygodzinny zapis życia wielkiej, lecz tragicznej jednostki, wyniszczonej wyrzutami sumienia i atakami bliskich współpracowników. Film trzyma w napięciu od pierwszej chwili aż po ostatnią minutę, ukazując ciekawe retrospekcje i niezwykle intrygujące obrazy sądu nad Oppenheimerem. Film ten to także mistrzostwo gry aktorskiej – bez wątpliwości uznaję rolę Cilliana Murphy’ego i drugoplanową kreację Downeya Jr. za najwybitniejsze w karierze obu aktorów, ale fantastyczna jest także Emily Blunt jako Kitty, żona doktora, która dla niego poświęca własną karierę, Florence Pugh jako Jean Tatlock, kochanka doktora, Matt Damon jako Leslie Groves – wojskowy przywódca projektu, czy Gary Oldman w epizodycznej roli prezydenta Trumana.

Całości dopełnia monumentalna muzyka, tak charakterystyczna dla twórczości Christophera Nolana. Tym razem, tak jak w przypadku „Teneta”, jej autorem jest Ludwig Goransson.

„Oppenheimer” był jedną z najbardziej oczekiwanych premier tego sezonu. Czy spełnił moje oczekiwania? Zdecydowanie tak! To dzieło wyjątkowe, wybitne, zmieniające sposób patrzenia na filmową biografię i z pewnością jeden z najważniejszych kandydatów do tegorocznej edycji najbardziej prestiżowych nagród przemysłu filmowego, z Oscarami na czele. Zapraszam do kin!

Moja ocena: 10/10

czwartek, 13 lipca 2023

 

SZOK I NIEDOWIERZANIE – PO KONCERCIE HARRY’EGO STYLESA


Gdyby ktoś w roku 2011, kiedy One Direction wydali debiutancki singiel „What makes you beautiful” po zajęciu trzeciego miejsca w siódmej edycji brytyjskiego X-Factora,  powiedział mi, że pewnego dnia trafię na koncert jednego z członków zespołu, z całą pewnością zarechotałbym diabolicznie. Tymczasem w ubiegłą niedzielę udałem się na koncert Harry’ego Stylesa, który odbył się na Stadionie Narodowym. I chociaż nieskromnie uważam się za stałego bywalca koncertów, to, czego doświadczyłem podczas tego wydarzenia przeszło moje najśmielsze oczekiwania…

To była bardzo spontaniczna decyzja. Dość zaskakująco udało mi się dostać bilety i klamka zapadła. Czy żałuję? Z całą pewnością nie. Od kilku lat śledziłem karierę Stylesa, jego twórczość to udana muzyka pop w dobrym stylu, więc warto było skonfrontować to, co znam z płyt, ze scenicznym występem.

Najpierw kilka słów o widowni. Otóż, tak jak się można było spodziewać, publiczność stanowiły w głównej mierze dziewczęta w wieku 12-20 lat – kolorowo ubrane, z połyskliwym make-upem, często z wielobarwnymi szalami boa, w kowbojskich, zwykle różowych kapelusikach a la  Jessie z „Toy Story”. Były bardzo podniecone i z daleka było widać ich fascynację Harry’m.  Nic dziwnego, że czułem się tam jak dinozaur na szpitalnym oddziale geriatrycznym. Na szczęście część z podlotków – fanek Stylesa – przyszła na koncert z ojcami, którzy, jak podpatrzyłem, najpierw byli nieco zagubieni, ale potem całkiem dobrze się bawili.

Supportem była brytyjska sensancja indie music – dziewczyny Rhian i Hester z grupą Wet Leg z wyspy Wight. Dzięki ich fantastycznemu występowi poczułem się nieco jak na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy właśnie taka muzyka królowała w Wielkiej Brytanii, lansowana przez magazyny New Musical Express i Melody Maker. Grupa wykonała większość utworów z debiutanckiego albumu z hitami „Chaise Longue” i „Wet Dream”. To był świetny support, który znakomicie rockowo rozgrzał publiczność, choć bez wątpienia dziewczyny są z zupełnie innego muzycznego świata niż Harry…

No właśnie. I nadszedł ten moment. Harry Styles pojawił się na scenie. Koncert rozpoczęło nagranie ”Daydreaming” z płyty „Harry’s House”, potem wielki przebój „Golden” z albumu „Fine Line”, a potem przez scenę przewinęły się wszystkie największe przeboje artysty z jego trzech płyt oraz dwa hity z repertuaru One Direction: „What makes you beautiful” i „Stockholm Syndrome”. Koncert zakończyła ekstatyczna wersja nagrania „Kiwi”, totalnie zagłuszona przez krzyczące i śpiewające dziewczyny z widowni.

I właśnie krzyk i głośny śpiew publiczności to dwie cechy tego koncertu, których z takim natężeniem nigdy nie widziałem na żadnym występie. Te krzyki, łzy, szaleństwo znałem jedynie z teledysków Beatlesów i Michaela Jacksona, to pokazuje skalę popularności Stylesa. Artysta ma jednak coś do powiedzenia, bo miła aparycja to zbyt mało, by zdobyć aż takie uwielbienie fanów. Harry jest prawdziwym scenicznym zwierzęciem, jest stworzony do występów, pośród wielbicielek czuje się niezwykle swobodnie. Choć to bardzo odważne porównanie i nie można tu mówić o podobieństwie skali talentu wokalnego, Styles przypominał mi nieco Freddie’go Mercury’ego i George’a Michaela z ich koncertów. Dobrze się ruszał, miał znakomity kontakt z publicznością, głównie jej żeńską częścią.

Drugą bardzo charakterystyczną cechą tego koncertu było wokalne towarzyszenie artyście podczas wykonywania utworów. Już przy pierwszej piosence z tysięcy dziewiczych (i nie tylko) gardeł popłynęły słowa piosenek śpiewane przez fanki. Chwilami śpiew publiczność zagłuszał wprost wokal artysty. Było to niezwykle specyficzne koncertowe doświadczenie. Nawet ja nie znam tekstów wszystkich piosenek Madonny, a fanki Stylesa bezbłędnie podążały wraz z artystą ze słowami jego piosenek, często wręcz go zagłuszając. To nie była mocna strona tego koncertu.

Stylesowi towarzyszył bardzo dobry zespół muzyków – z dużą ilością kobiet. Widać było, że artyści się lubią, są zgrani, fantastycznie wypadły instrumenty dęte. Czuło się dobrą energię i współpracę, choć – oczywiście – akustyka stadionu pozostawiała wiele do życzenia. Bez zarzutu były natomiast wszystkie sceniczne efekty świetlne.

Najjaśniejsze i najważniejsze dla mnie momenty? Z pewnością „Sign of the Times” – zabrzmiało na stadionie niezwykle monumentalnie. To naprawdę znakomite nagranie. Poza tym – „As It Was”, czyli największy przebój z trzeciego krążka i wielki hit „Watermelon Sugar”.

Koncert Harry’ego Stylesa był dla mnie nie tylko ciekawym wydarzeniem muzycznym, ale także bardzo ciekawym zjawiskiem socjologicznym. Obserwacja oszołomionych koncertem i bliskością idola nastolatek była dla mnie całkowicie nowym doświadczeniem, to niesamowite, że artysta może budzić aż tak wiele tak pozytywnych emocji. Zatem, jeśli nie byliście na koncercie w ramach trasy Love on Tour, żałujcie. Maybe next time!  




sobota, 8 lipca 2023

 

„INDIANA JONES I ARTEFAKT PRZEZNACZENIA” (Indiana Jones and the Dial of Destiny), USA 2023


Premiera kinowa: 30 czerwca 2023

Indiana Jones to bez wątpienia kultowa postać popkulturowej kinematografii. Wraz z pierwszym filmem „Poszukiwacze zaginionej Arki” z 1981 roku aż po poprzednią część „Królestwo Kryształowej Czaszki” z 2008 roku Harrison Ford zyskał ogromną popularność, a Steven Spielberg ugruntował swoją pozycję reżysera znakomitych obrazów rozrywkowo-przygodowych.

Na kolejną odsłonę przygód Indiany Jonesa dane nam było czekać aż 15 lat, ale wreszcie na ekranach kin pojawił się piąty odcinek cyklu: „Artefakt Przeznaczenia”. Po raz pierwszy Spielberg powierzył reżyserię Jamesowi Mangoldowi, który reżyserował już kino akcji („Wolverine”, „Logan: Wolverine”), ale zdobył reputację w Hollywood bardziej artystycznymi pozycjami jak choćby „Przerwana lekcja muzyki”, „Spacer po linie”, czy „Le Mans ’66”). Mangold jest także autorem scenariusza filmu.

Fabuła „Artefaktu Przeznaczenia” jest zbliżona do akcji poprzednich odcinków – Indiana Jones poszukuje istotnego historycznie eksponatu, którego posiadanie warunkuje władzę nad światem. Tym razem przenosimy się do 1969 roku – apogeum Zimnej Wojny i wyścigu zbrojeń między Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Sowieckim. Nazistowski profesor Voller (świetny – jak zawsze - Mads Mikkelsen) pragnie wejść w posiadanie Artefaktu Przeznaczenia, stworzonego przez Archimedesa urządzenia, które pozwala podróżować w czasie. Indiana Jones wraz ze swoim przyjacielem Basilem Shawem (zabawny Toby Jones)  pragnie zapobiec przejęciu historycznego urządzenia przez Niemców. W filmie pojawia się jeszcze jedna kandydatka do wejścia w posiadanie Artefaktu – to przebojowa i bezkompromisowa Helena, córka nieżyjącego przyjaciela Indiany (w tej roli znakomita Phoebe Waller-Bridge, znana z serialu „Fleabag” bardzo utalentowana brytyjska aktorka, gwiazda, która świeci bardzo jasnym światłem w „Artefakcie Przeznaczenia” i niewątpliwie jeszcze o niej usłyszymy).

Film ma słabe recenzje, bo rzeczywiście nie jest fenomenalny. Można jednak poczuć w obrazie ducha poprzednich części, ale już nie tak intensywnie. Akcja jest wartka i ciekawa, jak zwykle nieco przewidywalna i naiwna, ale film ogląda się dobrze. Duża w tym zasługa aktorów, przede wszystkim Harrisona Forda, który jest jednak klasą sam w sobie (mimo że jest z pewnością „odmłodzony” komputerowo). Nie sposób nie wspomnieć o muzyce Johna Williamsa – motyw przewodni serii o Indianie Jonesie nadal wzrusza. Myślę, że film mógłby być odrobinę krótszy, dzięki czemu zyskałby na tempie i jakości akcji. Czegoś w filmie zabrakło, mogło to być spektakularne widowisko, a otrzymaliśmy zaledwie poprawny film przygodowy. Może tym, czego zabrakło, jest duch Stevena Spielberga?

Podsumowując, warto? Warto. „Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia” to dobra, letnia rozrywka, ciekawe kino przygodowe, jakiego brakuje ostatnio w kinach. Fanatyczni wielbiciele serii mogą jednak czuć się nieco rozczarowani najnowszą odsłoną serii.

Moja ocena: 7/10