czwartek, 13 lipca 2023

 

SZOK I NIEDOWIERZANIE – PO KONCERCIE HARRY’EGO STYLESA


Gdyby ktoś w roku 2011, kiedy One Direction wydali debiutancki singiel „What makes you beautiful” po zajęciu trzeciego miejsca w siódmej edycji brytyjskiego X-Factora,  powiedział mi, że pewnego dnia trafię na koncert jednego z członków zespołu, z całą pewnością zarechotałbym diabolicznie. Tymczasem w ubiegłą niedzielę udałem się na koncert Harry’ego Stylesa, który odbył się na Stadionie Narodowym. I chociaż nieskromnie uważam się za stałego bywalca koncertów, to, czego doświadczyłem podczas tego wydarzenia przeszło moje najśmielsze oczekiwania…

To była bardzo spontaniczna decyzja. Dość zaskakująco udało mi się dostać bilety i klamka zapadła. Czy żałuję? Z całą pewnością nie. Od kilku lat śledziłem karierę Stylesa, jego twórczość to udana muzyka pop w dobrym stylu, więc warto było skonfrontować to, co znam z płyt, ze scenicznym występem.

Najpierw kilka słów o widowni. Otóż, tak jak się można było spodziewać, publiczność stanowiły w głównej mierze dziewczęta w wieku 12-20 lat – kolorowo ubrane, z połyskliwym make-upem, często z wielobarwnymi szalami boa, w kowbojskich, zwykle różowych kapelusikach a la  Jessie z „Toy Story”. Były bardzo podniecone i z daleka było widać ich fascynację Harry’m.  Nic dziwnego, że czułem się tam jak dinozaur na szpitalnym oddziale geriatrycznym. Na szczęście część z podlotków – fanek Stylesa – przyszła na koncert z ojcami, którzy, jak podpatrzyłem, najpierw byli nieco zagubieni, ale potem całkiem dobrze się bawili.

Supportem była brytyjska sensancja indie music – dziewczyny Rhian i Hester z grupą Wet Leg z wyspy Wight. Dzięki ich fantastycznemu występowi poczułem się nieco jak na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy właśnie taka muzyka królowała w Wielkiej Brytanii, lansowana przez magazyny New Musical Express i Melody Maker. Grupa wykonała większość utworów z debiutanckiego albumu z hitami „Chaise Longue” i „Wet Dream”. To był świetny support, który znakomicie rockowo rozgrzał publiczność, choć bez wątpienia dziewczyny są z zupełnie innego muzycznego świata niż Harry…

No właśnie. I nadszedł ten moment. Harry Styles pojawił się na scenie. Koncert rozpoczęło nagranie ”Daydreaming” z płyty „Harry’s House”, potem wielki przebój „Golden” z albumu „Fine Line”, a potem przez scenę przewinęły się wszystkie największe przeboje artysty z jego trzech płyt oraz dwa hity z repertuaru One Direction: „What makes you beautiful” i „Stockholm Syndrome”. Koncert zakończyła ekstatyczna wersja nagrania „Kiwi”, totalnie zagłuszona przez krzyczące i śpiewające dziewczyny z widowni.

I właśnie krzyk i głośny śpiew publiczności to dwie cechy tego koncertu, których z takim natężeniem nigdy nie widziałem na żadnym występie. Te krzyki, łzy, szaleństwo znałem jedynie z teledysków Beatlesów i Michaela Jacksona, to pokazuje skalę popularności Stylesa. Artysta ma jednak coś do powiedzenia, bo miła aparycja to zbyt mało, by zdobyć aż takie uwielbienie fanów. Harry jest prawdziwym scenicznym zwierzęciem, jest stworzony do występów, pośród wielbicielek czuje się niezwykle swobodnie. Choć to bardzo odważne porównanie i nie można tu mówić o podobieństwie skali talentu wokalnego, Styles przypominał mi nieco Freddie’go Mercury’ego i George’a Michaela z ich koncertów. Dobrze się ruszał, miał znakomity kontakt z publicznością, głównie jej żeńską częścią.

Drugą bardzo charakterystyczną cechą tego koncertu było wokalne towarzyszenie artyście podczas wykonywania utworów. Już przy pierwszej piosence z tysięcy dziewiczych (i nie tylko) gardeł popłynęły słowa piosenek śpiewane przez fanki. Chwilami śpiew publiczność zagłuszał wprost wokal artysty. Było to niezwykle specyficzne koncertowe doświadczenie. Nawet ja nie znam tekstów wszystkich piosenek Madonny, a fanki Stylesa bezbłędnie podążały wraz z artystą ze słowami jego piosenek, często wręcz go zagłuszając. To nie była mocna strona tego koncertu.

Stylesowi towarzyszył bardzo dobry zespół muzyków – z dużą ilością kobiet. Widać było, że artyści się lubią, są zgrani, fantastycznie wypadły instrumenty dęte. Czuło się dobrą energię i współpracę, choć – oczywiście – akustyka stadionu pozostawiała wiele do życzenia. Bez zarzutu były natomiast wszystkie sceniczne efekty świetlne.

Najjaśniejsze i najważniejsze dla mnie momenty? Z pewnością „Sign of the Times” – zabrzmiało na stadionie niezwykle monumentalnie. To naprawdę znakomite nagranie. Poza tym – „As It Was”, czyli największy przebój z trzeciego krążka i wielki hit „Watermelon Sugar”.

Koncert Harry’ego Stylesa był dla mnie nie tylko ciekawym wydarzeniem muzycznym, ale także bardzo ciekawym zjawiskiem socjologicznym. Obserwacja oszołomionych koncertem i bliskością idola nastolatek była dla mnie całkowicie nowym doświadczeniem, to niesamowite, że artysta może budzić aż tak wiele tak pozytywnych emocji. Zatem, jeśli nie byliście na koncercie w ramach trasy Love on Tour, żałujcie. Maybe next time!  




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz