SZOK I NIEDOWIERZANIE – PO KONCERCIE HARRY’EGO STYLESA
Gdyby ktoś w roku 2011, kiedy One Direction wydali
debiutancki singiel „What makes you beautiful” po zajęciu trzeciego miejsca w
siódmej edycji brytyjskiego X-Factora, powiedział mi, że pewnego dnia trafię na
koncert jednego z członków zespołu, z całą pewnością zarechotałbym
diabolicznie. Tymczasem w ubiegłą niedzielę udałem się na koncert Harry’ego
Stylesa, który odbył się na Stadionie Narodowym. I chociaż nieskromnie uważam
się za stałego bywalca koncertów, to, czego doświadczyłem podczas tego
wydarzenia przeszło moje najśmielsze oczekiwania…
To była bardzo spontaniczna decyzja. Dość zaskakująco udało
mi się dostać bilety i klamka zapadła. Czy żałuję? Z całą pewnością nie. Od
kilku lat śledziłem karierę Stylesa, jego twórczość to udana muzyka pop w
dobrym stylu, więc warto było skonfrontować to, co znam z płyt, ze scenicznym
występem.
Najpierw kilka słów o widowni. Otóż, tak jak się można było
spodziewać, publiczność stanowiły w głównej mierze dziewczęta w wieku 12-20 lat
– kolorowo ubrane, z połyskliwym make-upem, często z wielobarwnymi szalami boa,
w kowbojskich, zwykle różowych kapelusikach a la Jessie z „Toy Story”. Były bardzo podniecone
i z daleka było widać ich fascynację Harry’m.
Nic dziwnego, że czułem się tam jak dinozaur na szpitalnym oddziale
geriatrycznym. Na szczęście część z podlotków – fanek Stylesa – przyszła na
koncert z ojcami, którzy, jak podpatrzyłem, najpierw byli nieco zagubieni, ale
potem całkiem dobrze się bawili.
Supportem była brytyjska sensancja indie music – dziewczyny Rhian
i Hester z grupą Wet Leg z wyspy Wight. Dzięki ich fantastycznemu występowi
poczułem się nieco jak na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy właśnie taka
muzyka królowała w Wielkiej Brytanii, lansowana przez magazyny New Musical
Express i Melody Maker. Grupa wykonała większość utworów z debiutanckiego
albumu z hitami „Chaise Longue” i „Wet Dream”. To był świetny support, który
znakomicie rockowo rozgrzał publiczność, choć bez wątpienia dziewczyny są z
zupełnie innego muzycznego świata niż Harry…
No właśnie. I nadszedł ten moment. Harry Styles pojawił się
na scenie. Koncert rozpoczęło nagranie ”Daydreaming” z płyty „Harry’s House”,
potem wielki przebój „Golden” z albumu „Fine Line”, a potem przez scenę
przewinęły się wszystkie największe przeboje artysty z jego trzech płyt oraz
dwa hity z repertuaru One Direction: „What makes you beautiful” i „Stockholm
Syndrome”. Koncert zakończyła ekstatyczna wersja nagrania „Kiwi”, totalnie
zagłuszona przez krzyczące i śpiewające dziewczyny z widowni.
I właśnie krzyk i głośny śpiew publiczności to dwie cechy
tego koncertu, których z takim natężeniem nigdy nie widziałem na żadnym
występie. Te krzyki, łzy, szaleństwo znałem jedynie z teledysków Beatlesów i
Michaela Jacksona, to pokazuje skalę popularności Stylesa. Artysta ma jednak
coś do powiedzenia, bo miła aparycja to zbyt mało, by zdobyć aż takie
uwielbienie fanów. Harry jest prawdziwym scenicznym zwierzęciem, jest stworzony
do występów, pośród wielbicielek czuje się niezwykle swobodnie. Choć to bardzo
odważne porównanie i nie można tu mówić o podobieństwie skali talentu
wokalnego, Styles przypominał mi nieco Freddie’go Mercury’ego i George’a Michaela
z ich koncertów. Dobrze się ruszał, miał znakomity kontakt z publicznością, głównie
jej żeńską częścią.
Drugą bardzo charakterystyczną cechą tego koncertu było
wokalne towarzyszenie artyście podczas wykonywania utworów. Już przy pierwszej
piosence z tysięcy dziewiczych (i nie tylko) gardeł popłynęły słowa piosenek
śpiewane przez fanki. Chwilami śpiew publiczność zagłuszał wprost wokal
artysty. Było to niezwykle specyficzne koncertowe doświadczenie. Nawet ja nie
znam tekstów wszystkich piosenek Madonny, a fanki Stylesa bezbłędnie podążały
wraz z artystą ze słowami jego piosenek, często wręcz go zagłuszając. To nie
była mocna strona tego koncertu.
Stylesowi towarzyszył bardzo dobry zespół muzyków – z dużą
ilością kobiet. Widać było, że artyści się lubią, są zgrani, fantastycznie
wypadły instrumenty dęte. Czuło się dobrą energię i współpracę, choć –
oczywiście – akustyka stadionu pozostawiała wiele do życzenia. Bez zarzutu były
natomiast wszystkie sceniczne efekty świetlne.
Najjaśniejsze i najważniejsze dla mnie momenty? Z pewnością „Sign
of the Times” – zabrzmiało na stadionie niezwykle monumentalnie. To naprawdę
znakomite nagranie. Poza tym – „As It Was”, czyli największy przebój z
trzeciego krążka i wielki hit „Watermelon Sugar”.
Koncert Harry’ego Stylesa był dla mnie nie tylko ciekawym
wydarzeniem muzycznym, ale także bardzo ciekawym zjawiskiem socjologicznym.
Obserwacja oszołomionych koncertem i bliskością idola nastolatek była dla mnie
całkowicie nowym doświadczeniem, to niesamowite, że artysta może budzić aż tak
wiele tak pozytywnych emocji. Zatem, jeśli nie byliście na koncercie w ramach
trasy Love on Tour, żałujcie. Maybe next time!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz