niedziela, 23 marca 2025

 
CLARE CHAMBERS „Małe przyjemności”, Wydawnictwo Znak 2023


Lektura najnowszej powieści Clare Chambers „Małe przyjemności” w znakomitym przekładzie Magdaleny Sommer utwierdziła mnie w wieloletnim przekonaniu, że w świecie literatury nie ma nic lepszego niż dobra angielska książka …

A „Małe przyjemności” to naprawdę dobra pozycja, którą znakomicie się czyta. Akcja powieści rozgrywa się w południowej Anglii w 1957 roku. Główną bohaterką jest Jean Swinney, błyskotliwa dziennikarka w średnim już wieku, stara panna – jak sama siebie określa, która pracuje dla niewiele znaczącej lokalnej gazety i opiekuje się schorowaną matką.

Pewnego dnia w odpowiedzi na artykuł „Mężczyźni nie będą dłużej niezbędni do rozmnażania” do redakcji dociera list od niejakiej Gretchen Tilbury, młodej Szwajcarki mieszkającej w Londynie, która twierdzi, że sama jest przykładem dzieworództwa i jej śliczna, podobna do niej jak kropla wody córeczka Margaret, przyszła na świat bez żadnego udziału mężczyzny.

Jako jedyna kobieta w redakcji Jean otrzymuje ten temat do zbadania. Jako wnikliwa i oddana reporterka dociera do Gretchen i jej męża Howarda, pośredniczy między rodziną państwa Tilbury a kliniką prowadzącą badania dotyczące poczęcia i narodzin Margaret, zgłębia temat partenogenezy. Udaje się nawet do prywatnej szkoły dla chłopców, gdzie niegdyś mieścił się prowadzony przez siostry zakonne zakład leczniczy Świętej Cecylii, po pobycie w którym Gretchen urodziła córeczkę. Jean udaje się porozmawiać ze wszystkimi kobietami, które leżały na sali wraz Gretchen. Skrzętnie prowadzone dochodzenie pozwala reporterce na odkrycie faktów, które na zawsze zmienią jej życie, a skrupulatnie gromadzone szczegóły stworzą całość, o której nie sposób zapomnieć…

Artykuł Jean o tajemniczej zagadce Gretchen ma pojawić się na okładce gazety na początku grudnia 1957 roku. Nie zostaje tam jednak opublikowany z powodu tragicznej katastrofy dwóch londyńskich pociągów, w której zginęło 80 osób, a 200 zostało rannych. Katastrofa ta jest klamrą spajającą początek i koniec powieści i pozwalającą czytelnikowi samodzielnie ocenić, co naprawdę wydarzyło się tego feralnego dnia.

Niesamowite jest, jak pieczołowicie Clare Chambers odtwarza atmosferę Anglii drugiej połowy lat 50-tych ubiegłego stulecia, jak dba o szczegóły kulturowe, językowe, topograficzne i medyczne. Nic dziwnego, że książka zdobyła ogromny rozgłos oraz nominację do prestiżowej (i mojej drugiej ulubionej brytyjskiej) nagrody literackiej Women’s Prize for Fiction.

Książkę czyta się wspaniale, jest ciekawa, stworzone postaci intrygują, a sama tajemnicza historia ma w sobie coś z dobrego angielskiego thrillera. Myślę, że każdy przystąpi do lektury „Małych przyjemności” z dużą przyjemnością.

Moja ocena: 8/10

niedziela, 9 marca 2025

 

„100 DNI DO MATURY”, Polska 2025

Premiera kinowa: 28 lutego 2025


„100 dni do matury” to tytuł przełomowego albumu Maty – ważnego głosu współczesnej popkultury, ale to także tytuł najnowszego przeboju kinowego w reżyserii Mikołaja Piszczana.

Kapsel, Oliwka, Julek, Marcela i Szajba to grupa nastolatków, przygotowujących się do egzaminu maturalnego. Film rozpoczyna się od ich balu studniówkowego, ale czas mija niezwykle szybko, nadchodzi matura próbna, a dzień prawdziwego egzaminu zbliża się nieubłaganie. Podczas wizyty pani minister edukacji w szkole (Małgorzata Foremniak), uczniowie dowiadują się , że tegoroczne egzaminy maturalne będzie sprawdzał po raz pierwszy nowoczesny program komputerowy.

Kaspel – szkolny rozrabiaka, ale też wrażliwiec i marzyciel – wpada na szatański pomysł. Nie chce kończyć szkoły i tracić swojej paczki przyjaciół, którzy planują podjąć studia w różnych częściach świata. Dlatego montuje ekipę, której zadaniem będzie włamanie do gmachu Ministerstwa Edukacji i sfałszowanie wyników Kaspla i jego najbliższych tak, by na kolejny rok musieli zostać w szkole i nadal przygotowywać się do egzaminu dojrzałości.

Rozpoczynają się intensywne przygotowania do popełnienia przestępstwa. Działaniom młodzieży mocno sekunduje Antoni, dziadek Kapsla (Jacek Koman), który właśnie wyszedł z więzie… ooops, przepraszam, który właśnie wrócił z Australii. Czy taki plan ma szansę powodzenia? Czy Kaspel ma szansę na zrealizowanie swoich marzeń?

„100 dni do matury” to kolejny w tym roku po „Pie*rzyć Mickiewicza 2” film dla nastoletniej widowni – tzw. young adults. Film ma dobre tempo, niektóre pomysły realizacyjne są bardzo dobre, ale motyw „coming of age” mógł być pokazany w znacznie ciekawszy i pogłębiony sposób. Film z cała pewnością nie jest arcydziełem, ale ogląda się go sympatycznie, jest sprawnie zagrany i nowocześnie nakręcony.

Dopiero po projekcji dowiedziałem się, że młodzi aktorzy to gwiazdy polskiego Internetu, znani i cenieni youtuberzy i influencerzy, tacy jak Bartosz „Świeży” Laskowski, Pola Sieczko, czy Hanna „HiHania” Puchalska. Z zakłopotaniem wyznaję, że nazwiska te absolutnie nic mi nie mówią, ale muszę przyznać, że młode gwiazdy „100 dni do matury” stworzyły całkiem przyzwoity aktorski tandem – byli naturalni, autentyczni, zabawni, być może pomogło im w tym obycie przed kamerą. W filmie pojawiają się także profesjonalni aktorzy: Jowita Budnik i Radosław Krzyżowski jako rodzice Kapsla, Jacek Koman w nieco przesadzonej roli dziadka Antoniego, wiecznie przegięta Małgorzata Foremniak jako pani minister (nie rozumiem, dlaczego naprawdę dobra aktorka, jaką jest Foremniak, nie potrafi stworzyć przyzwoitej komediowej roli; ostatni film, w którym zagrała dobrze to świetna „Sonata”), czy wszechobecny Piotr Głowacki jako dyrektor szkoły. Zawodowcy nie wypadają w filmie najlepiej, młodzi amatorzy są w „100 dniach do matury” po prostu lepsi.

Film jest bardziej udany od „Pie*rzyć Mickiewicza 2”, ale daleko mu do doskonałości. Jest natomiast zdecydowanie wielkim przebojem – właśnie zaliczył najlepszy w tym roku weekend otwarcia i być może – tak jak „Budda. Dzieciak ‘98”, czy „#Jestem M. Misfit” pokazuje nowy trend polskiego kina – pozyskanie influencerów do projektów filmowych.

Moja ocena: 6/10

wtorek, 4 marca 2025

 

OSCARY 2025 – MOJE ROZWAŻANIA


Jak co roku przedstawiam kilka moich opinii, spostrzeżeń i wniosków z tegorocznej edycji najważniejszych filmowych nagród – Oscarów. Na początku od razu powiem, że śmiertelnie obraziłem się na Amerykańską Akademię Filmową za brak Oscara dla Demi Moore. Od dawna nie zależało mi tak bardzo na tym, by konkretna gwiazda lub dany film otrzymały Oscara – w tym roku od momentu obejrzenia „Substancji” wierzyłem w nominację, a potem nagrodę dla Moore. 14 września napisałem na blogu o Demi Moore i jej roli: „Będę zdziwiony, jeśli zostanie pominięta podczas przyszłorocznych oscarowych nominacji”, choć wówczas prasa filmowa była jeszcze bardzo ostrożna, odwołując się przede wszystkim do prawidłowości, że aktorzy z horrorów, a zwłaszcza body horrorów, są przez Akademię zazwyczaj pomijani. No cóż, skończyło się na nominacji… Jeszcze do tego tematu wrócę. Nie byłem tak rozczarowany decyzją Akademii od czasu braku nominacji dla Lady Gagi za fenomenalną, moim zdaniem, rolę w filmie „Dom Guccich”.

Spośród 10 filmów nominowanych do tegorocznych nagród dotychczas udało mi się obejrzeć 8 – w kolejności alfabetycznej: „Anora” Seana Bakera, „Brutalist” Brady’ego Corbeta, „Diuna: Część druga” Denisa Villeneuve, „Emilia Perez” Jacquesa Audiarda, „Komplertnie nieznany” Jamesa Mangolda, „Konklawe” Edwarda Bergera, „Substancja” Coralie Fargeat oraz „Wicked” Jona M. Chu.

Nadal przede mną jeszcze dwa filmy: brazylijski „I’m still here” Waltera Sallesa (film dopiero od piątku jest w kinowej dystrybucji) oraz „Miedziaki” RaMella Rossa (dopiero w czwartek trafił do streamingu z pominięciem dystrybucji kinowejw Polsce).

Zdecydowanym zwycięzcą Oscarowej nocy 2025 jest film „Anora” Seana Bakera – obraz otrzymał 5 Oscarów, w tym za film roku. Cztery spośród tych nagród trafiły w ręce reżysera – za najlepszy film, reżyserię, montaż i scenariusz oryginalny, co jest absolutnym rekordem wszech czasów – jeszcze nikt wcześniej nie otrzymał czterech Oscarów podczas jednej gali. A jaka jest „Anora”? To film dobry, prawdziwy, ale po projekcji nie przeszło mi nawet przez myśl, że to przyszły zwycięzca Oscarowej gali. To kolejna wersja historii Kopciuszka, w której tytułowa rola przypadła amerykańskiej pracownicy seksualnej, a rola księcia – nieprzyzwoicie bogatemu synowi rosyjskiego oligarchy. Nie podoba mi się, że bardzo ważne role w filmie grali aktorzy rosyjscy – po prostu to nie ten moment, nie ten czas. Wczoraj cieszyli się bardzo z sukcesu filmu, a jeden z nich – Yura Borisov - otrzymał nawet nominację za rolę drugoplanową. Zwycięstwo „Anory” to chyba dowód, że 2024 nie był najlepszym rokiem dla branży filmowej.

A kto moim zdaniem powinien wygrać? „Brutalist” Brady’ego Corbeta – wielowymiarowa i nakręcona z rozmachem historia imigranckiego życia w Ameryce wybitnego węgierskiego architekta – Laszlo Totha – z dwiema wielkimi kreacjami: Adriana Brody’ego i Guya Pearce’a. To film specyficzny, bardzo długi, daleki od arcydzieła, ale bodaj najważniejszy spośród nominowanej dziesiątki. Tu musiałem zadowolić się Oscarem za najlepszą męską  rolę pierwszoplanową.

Spośród 20 nominowanych w tym roku aktorów i aktorek udało mi się jak dotąd zobaczyć 17 ról, co pozwala już na pewne wnioski.

Nominacje dla najlepszego aktora pierwszoplanowego trafiły do następujących aktorów: Adrian Brody („Brutalist”), Timothee Chalamet („Kompletnie nieznany”),  Colman Domingo („Sing sing”),  Ralph Fiennes („Konklawe”) oraz Sebastian Stan („Wybraniec”). Największą niespodzianką była nominacja dla Stana za rolę w bardzo krytycznej biografii aktualnego prezydenta USA „Wybraniec”. Zachwyciłem się tym filmem i aktorskimi kreacjami, ale obawiałem się, że coraz bardziej konserwatywna Ameryka będzie się obawiała wyróżnienia za taki film, ale udało się. Stan był w filmie świetny, ale prawdziwa walka toczyła się między Adrianem Brody’m i Timothee Chalametem za fantastyczną rolę Boba Dylana w jego muzycznej biografii. Długo się zastanawiałem, która rola zrobiła na mnie większe wrażenie – Brody’ego, czy Chalameta, ale jednak uznałem wyższość Adriana, który ostatecznie wygrał w tej kategorii (choć nie ukrywam, że jest to rola zdecydowanie podobna do kreacji w „Pianiście”, za którą aktor odebrał swojego pierwszego Oscara).

Nominacje dla aktorki pierwszoplanowej otrzymały: Cynthia Erivo („Wicked”), Karla Sofia Gascon („Emilia Perez”), Mikey Madison („Anora”), Demi Moore („Substancja”) oraz Fernanda Torres („I’m still here”). Moje zdanie na temat tej kategorii już znacie. Demi Moore zagrała rolę brawurową, niezwykłą, jedyną w swoim rodzaju, ale przegrała z młodą aktorką z „Anory”. Ta rola to rzeczywiście najjaśniejszy punkt filmu. Mikey Madison gra w filmie tak dobrze, że myślałem, że jest naturszczykiem, prawdziwą dziewczyną z klubu go-go, znalezioną gdzieś w Ameryce. Nie pamiętałem jej z „Pewnego razu … w Hollywood” Tarantino. Aktorka zagrała świetną rolę, ma 25 lat, dostała Oscara. Obawiam się tylko, czy ta nagroda nie będzie dla niej przekleństwem, tak jak stało się w przypadku Brie Larson (czy jeszcze ktoś ją pamięta dzięki świetnej roli w „Pokoju”), czy częściowo Jennifer Lawrence. Demi Moore chyba już oscarowej szansy nie otrzyma. Widok jej wyczekiwania na ogłoszenie zwycięzcy i rozczarowania po werdykcie był porażający. Fernanda Torres jest dopiero drugą aktorką brazylijską nominowaną do nagrody, a ciekawostką jest, że w 1999 roku pierwszą nominację dla aktorki brazylijskiej za piękny film „Dworzec nadziei” otrzymała jej matka, Fernanda Montenegro.

W kategorii Najlepszy aktor drugoplanowy obyło się bez sensacji. Nominowani byli: Yura Borisov („Anora”), Kieran Culkin („Prawdziwy ból”), Edward Norton („Kompletnie nieznany”), Guy Pearce („Brutalist”) i Jeremy Strong („Wybraniec”). Zgodnie z przewidywaniami zwyciężył Kieran Culkin (brat Macauleya, słynnego Kewina z „Home alone”) za rolę odwiedzającego Polskę – ojczyznę swojej zmarłej babki – młodego, depresyjnego Amerykanina. To była bardzo mocna kategoria. Rosjanin Borisov był świetny w „Anorze”, Pearce stworzył w „Brutaliście” rolę życia, Norton zachwycił jako Pete Seeger w biografii Dylana, ale najwybitniejsza męska kreacja tego roku należała do Jeremy’ego Stronga za rolę Roya Cohna – wrednego prawnika Trumpa w filmie „Wybraniec” – aktorski majstersztyk od pierwszej po ostatnią chwilę na ekranie. To Strong powinien odebrać Oscara.

I wreszcie Najlepsza aktorka drugoplanowa: Monica Barbaro („Kompletnie nieznany”), Ariana Grande („Wicked”), Felicity Jones („Brutalist”), Zoe Saldana („Emilia Perez”) oraz Isabella Rossellini („Konklawe”). Nominacja dla Barbaro była sporym zaskoczeniem, choć jej rola Joan Baez w „Kompletnie nieznanym” jest naprawdę bardzo udana. Nie przekonały mnie do końca role Jones i Rossellini, ale Ariana Grande – choć nie kocham jej jako piosenkarki – wypadła błyskotliwie w musicalu „Wicked”. Wygrała jednak najlepsza - Zoe Saldana była w „Emilii Perez” bezkonkurencyjna.

Aż 13 gwiazd dostało nominację po raz pierwszy, pięcioro aktorów po raz drugi – Chalamet (wcześniej za „Tamte dni, tamte noce”), Brody (wcześniej za „Pianistę”), Domingo (w ubiegłym roku za film „Rustin”), Erivo (wcześniej za „Harriet”), Jones (wcześniej za „Teorię wszystkiego”), Ralph Fiennes po raz trzeci (wcześniej za „Angielskiego pacjenta” i „Listę Schindlera”), a rekordzistą pod tym względem był Edward Norton – tegoroczna nominacja była jego czwartą (wcześniej „Birdman”, „Więzień nienawiści” i „Lęk pierwotny”).

Adrian Brody stał się jedenastym aktorem, który otrzymał drugiego Oscara za rolę pierwszoplanową. Wcześniej udało się to następującym aktorom: Marlon Brando, Gary Cooper, Daniel Day-Lewis (posiada trzy Oscary za pierwszy plan), Tom Hanks, Dustin Hoffman, Anthony Hopkins, Fredric March, Jack Nicholson, Sean Penn i Spencer Tracy.

Nominowany w 13 kategoriach sensacyjny musical „Emilia Perez” zakończył wieczór tylko z dwiema nagrodami, przegrał nawet w kategorii Film międzynarodowy z brazylijską produkcją „I’m still here” (tu nominowana była także duńsko-polska koprodukcja „Dziewczyna z igłą” – film wielki i wyjątkowy, być może w innym roku miałby więcej szczęścia). Nagrodę dla najlepszej animacji otrzymała łotewska produkcja „Flow” – muszę zobaczyć ten film!!!

I tak kolejne targowisko próżności pod nazwą gala Oscarów mamy za sobą. Ciekawe co wydarzy się w kinach i w kolejnym sezonie nagród filmowych. Mój następny raport już za rok…

niedziela, 2 marca 2025

 

„NOSFERATU” (Nosferatu), USA / Czechy / Wielka Brytania 2024


Premiera kinowa: 21 lutego 2025

Najnowsze wampiryczne dzieło „Nosferatu” w reżyserii Roberta Eggersa szturmem podbiło kina. Czy podbiło też (osikowym kołkiem) moje serce?

Film swobodnie nawiązuje do powieści Brama Stockera „Dracula” i do wcześniejszych filmowych adaptacji książki. Eggers, który już wcześniej – choćby filmem „Lighthouse” - dał się poznać jako bardzo dobry reżyser, tworzy film niezwykle klimatyczny, sensualny, chwilami makabryczny, z bardzo dobrze obsadzonymi rolami.

Młody prawnik Thomas Hutter (Nicholas Hoult – dla tych, którzy nie wiedzą – to odtwórca dziecięcej roli z filmu „Był sobie chłopiec” z Hugh Grantem) zostaje wysłany przez swego pracodawcę z Wisburga do tajemniczego zamku w Transylwanii, położonego u podnóży Karpat, by dopełnić procedury zakupu posiadłości przez ekscentrycznego Hrabiego Orloka (Bill Skarsgard). Udaje się tam wbrew błaganiom swojej ślicznej, świeżo zaślubionej żony, Ellen (Lily Rose-Deep), którą trawią złe przeczucia i nocne koszmary. Thomas pozostawia jednak żonę pod opieką pary przyjaciół – Friedricha Hardinga (Aaron Taylor-Johnson) i jego małżonki Anny (Emma Corrin). Kiedy młody Hutter dociera do zamczyska, zaczynają się dziać nadprzyrodzone  rzeczy, z powodu których życie Thomasa i jego pięknej żony już nigdy nie będzie takie samo…

Film jest dobry, chwilami naprawdę intrygujący, chwilami przerażający, akcja mogłaby jednak rozwijać się nieco szybciej. Niekwestionowaną gwiazdą filmu jest Lily Rose-Depp (prywatnie córka Vanessy Paradis i Johnny’ego Deppa) – jest powabna, niezwykle sensualna, w czarujący sposób ulega wpływom krwiożerczego, obsesyjnego Nosferatu. Dużą zaletą filmu jest poświęcenie dużej uwagi kwestii kobiecości, co nie zdarza się często w kinematografii wampirycznej i horrorach gotyckich. Rose-Depp jest naprawdę bardzo dobra – piękna, zmysłowa, bezbronna, zagubiona i samotna. Nie dziwię się, że wielu krytyków z rozczarowaniem przyjęło brak nominacji do Oscara dla Lily jako aktorki drugoplanowej. Drugą centralną postacią jest sam wampir Nosferatu, którego fantastycznie kreuje młody Skarsgard (syn wielkiego Stellana) – jest mroczny, przerażający, prawdziwy. Walorem filmu są kostiumy oraz rewelacyjna charakteryzacja.

Choć w filmie nie brakuje straszliwych i makabrycznych scen, jest w nim także wiele subtelności, a scena, w której Nosferatu atakuje Ellen, ma w sobie wiele romantyczności i zmysłowości. Scenografia, kostiumy, muzyka i make-up budują w filmie niezwykły nastrój – grozy i zadziwienia, strachu i zainteresowania. Ciekawe jest to, że niektóre sceny są bardzo otwarte, pełne krwi, wręcz okrutne, gdy inne pozostają zawoalowane, subtelne i nieoczywiste. To na pewno film ważny…

A jednak nieco mnie rozczarował – być może tym wolnym tempem (można odnieść wrażenie, że Thomas wędruje przez Karpaty do zamku Orloka przez pół filmu), powracającymi motywami, a może po prostu tym, że jest to znana historia i od początku wiemy, czego od fabuły oczekiwać.

Dodam tylko, że dokładnie tydzień temu miałem przyjemność odwiedzić Rumunię, gdzie udałem się do Transylwanii, by zobaczyć zamek Bran, znany także jako zamek Drakuli, zatem projekcja filmu w tym nieoczekiwanym kontekście miała dla mnie szczególne znaczenie.

Moja ocena: 7/10

sobota, 1 marca 2025

 

„BRUTALIST” (Brutalist), USA / Węgry / Wielka Brytania 2024



Premiera kinowa: 31 stycznia 2025

Dziś recenzja filmu, który zdobył aż 10 nominacji do Oscara w tym sezonie i jutro może okazać się zwycięzcą nagrody dla Filmu Roku – „Brutalist” Brady’ego Corbeta. To film przedziwny, nawiązujący do najlepszych tradycji kina, zrealizowany z rozmachem 3,5 godzinny projekt z reżyserską 15-minutową przerwą.

„Brutalist” to rozgrywająca się w powojennej Ameryce historia Laszlo Totha (Adrian Brody) – wizjonerskiego węgierskiego architekta, który przeżywszy pobyt w obozie w Buchenwaldzie, decyduje się na emigrację. Po pewnym czasie dołącza do niego żona Erzsebet (Felicity Jones) wraz z siostrzenicą Zsofią (Raffey Cassidy). Na początku Laszlo otrzymuje pomoc od zamieszkałego w Stanach kuzyna, ale błąd, który popełnia podczas remontu biblioteki, bogatego, ekscentrycznego przedsiębiorcy, Harrisona van Burena (fenomenalna rola Guya Pearce’a) powoduje, że traci zatrudnienie. Architekt jest zmuszony do podjęcia ciężkiej pracy fizycznej do chwili, kiedy projekt renowacji biblioteki Van Hurrena nie zostanie w pełni doceniony przez bogacza. Van Buren z miejsca zatrudnia Totha do budowy centrum społeczno-religijnego dla społeczności Filadelfii. Życie rodziny Tothów drastycznie się zmienia, ale współpraca z przemysłowcem ma swoją wysoką cenę.

Historia wydaje się tak wiarygodna i rzeczywista, że z niemałym zaskoczeniem odkryłem, że Laszlo Toth to postać fikcyjna, osoba, która nigdy nie istniała. Wieńcząca film scena retrospektywnej wystawy prac Totha na Biennale Architektury w Wenecji w 1980 roku jest tak autentyczna, że przez chwilę myślałem, że to dołączony do filmu element dokumentalny. Scenariusz filmu jest naprawdę prawdziwym arcydziełem.

„Brutalist” to także aktorski popis dwóch ważnych nazwisk – Adriana Brody’ego w roli głównej i Guya Pearce’a w roli drugoplanowej. Brody tworzy wielowymiarową kreację wychodzącego z powojennej traumy niedocenionego imigranta. Jest stworzony do roli węgierskiego Żyda, który powoli buduje swoje życie od początku w nowej ojczyźnie. To bardzo prawdopodobne, że jutro aktor otrzyma za tę rolę swojego drugiego Oscara (chyba że obierze mu go rzutem na taśmę Timothee Chalamet za znakomitą rolę Boba Dylana w filmie „Kompletnie nieznany”). Jedyny problem to fakt, że Brody odebrał nagrodę za bardzo podobną rolę w filmie „Pianista” z 2002 roku. Guy Pearce, znakomity aktor, którego karierę śledzę od bardzo dobrej roli w „Tajemnicach Los Angeles” z 1997 roku, jest bardzo mocnym punktem obrazu Corbeta. Drugoplanowa kreacja w „Brutaliście” – bezwzględnego, choć pełnego inicjatyw amerykańskiego finansisty – jest z całą pewnością najlepsza w jego karierze. Nie zachwyciła mnie natomiast Felicity Jones jako cierpiąca na osteoporozę żona Laszlo, Erzsebet (uważam, że aktorka była dużo lepsza w „Teorii wszystkiego”).

„Brutalist” to próba stworzenia wielkiego kina, poruszającego wielkie tematy, z ważnymi kreacjami, monumentalnymi i odkrywczymi ujęciami (jak choćby wizerunek Statuy Wolności, ukazany do góry nogami, kiedy Laszlo wysiada ze statku w Nowym Jorku). Ewidentne jest, że Brady Corbet miał aspiracje by stworzyć filmowe, monumentalne arcydzieło. Czy mu się to udało? Raczej nie. Otrzymujemy film wielki, udany, ale nie arcydzielny. Wydaje mi się, że największą wadą filmu jest to, że zamiast skupić się na dwóch, trzech najistotniejszych zagadnieniach, Corbet próbuje chwytać jak najwięcej srok za ogon, by zmieścić w filmie wszystko – Holocaust, motyw „amerykańskiego snu”, imigrację, przemoc seksualną, nierówności społeczne, seksualność, pozycję kobiety w społeczeństwie. Wielowymiarowość filmu powinna być jego atutem, ale przez tę wielość tematów część z nich zostaje poruszonych jedynie częściowo, powierzchownie, bez większej głębi.

Mimo to film jest zajmujący, stworzone role – zwłaszcza Adriana Brody’ego i Guya Pearce’a – bardzo dobre, a wręcz znakomite - i film z pewnością znajdzie swoje miejsce w historii kinematografii.

„Brutalist” to kilkugodzinna kinowa uczta, trzeba obejrzeć ten film.

Moja ocena: 8,5/10