niedziela, 21 lipca 2024

 

WSPOMNIENIE O SERIALU „BEVERLY HILLS 90210”


Mija tydzień od śmierci Shannen Doherty – aktorki grającej rolę Brendy Walsh w przebojowym serialu „Beverly Hills 90210” i chciałbym napisać dziś kilka słów na temat znaczenia tej produkcji dla świata popkultury i choć często powtarzam, że jestem absolutnie „nieserialowy”, dawno, dawno temu, kiedy telewizja była jeszcze najważniejszym medium dla ludzi, chętnie seriale oglądałem, a przez kilka sezonów nie opuszczałem żadnego odcinka „90210” – i myślę, że było to doświadczenie pokoleniowe większości dzieciaków urodzonych w latach 70-tych i 80-tych.

Dlaczego serial był takim hitem i tak mocno przyjął się w Polsce? Chyba od początku wiadomo było, że nie pokazuje prawdziwego obrazu Ameryki, że dzieciaki z Beverly Hills są megabogate i uprzywilejowane, że mają wysoko postawionych rodziców, że żyją innym życiem niż my. Emisja „90210” przypadła na czasy postkomunistycznej transformacji w naszym kraju i ten serial paradoksalnie pomógł nam, młodym wówczas ludziom, mentalnie w tej transformacji. Nagle zobaczyliśmy naszych rówieśników w innym – bajecznie kolorowym, zamożnym świecie, do którego było nam bardzo daleko, ale okazało się, że te amerykańskie dzieciaki są do nas w jakiś sposób podobne – mają takie same problemy z rodzicami, ze szkołą, popadają ze sobą w konflikty, by później szybko i spektakularnie się pogodzić, przeżywają pierwsze miłości, pierwsze sukcesy i upadki. Dodatkowo pomagał fakt, że główni bohaterowie – bliźnięta Brenda (Shannen Doherty) i Brendon (Jason Priestley) byli tacy troszkę inni od reszty dzieciaków, byli tacy trochę jak my – do Kalifornii przeprowadzili się z prowincjonalnej Minnesoty i musieli walczyć o akceptację, ale byli w tym niezwykle skuteczni. To dawało nam poczucie, że może nam też się uda dogonić resztę bogatego zachodniego świata i zostaniemy tam przyjęci – tak jak Welshowie.

Serial opowiadał historię paczki przyjaciół, którą tworzyli wspomniani już Brenda i Brendon oraz Kelly (Jennie Garth), jej chłopak Dylan (Luke Perry), Donna (Tori Spelling – córka producenta serialu), początkujący muzyk David (Brian Austin Green), Steve (Ian Ziering) oraz trochę przemądrzała Andrea (Gabrielle Carteris). Wszyscy aktorzy byli atrakcyjni, świetnie ubrani i spełniali swoje marzenia. Mieli wiele problemów, ale wszystkie prędzej czy później udawało się rozwiązać. Nie sposób było ich nie pokochać.

Przeciwnicy produkcji podkreślali, że serial nie oddaje prawdy o współczesnej Ameryce, że główni bohaterowie to prowadzący ekskluzywne życie białe dzieciaki i nie ma wśród nich choćby jednego bohatera czarnoskórego. Między innymi dlatego w obsadzie pojawił się Latynos Mark Damon Espinoza jako Jesse i zaczęto eksponować wątek Andrei jako osoby pochodzenia żydowskiego. Mimo tych mankamentów serial był oglądany na całym świecie i zdobył fenomenalną popularność. Przez co najmniej cztery sezony „Beverly Hills 90210” kochałem i ja.

Kiedy tydzień temu w niedzielę dotarła do nas przykra wiadomość o śmierci serialowej Brendy, zrobiło mi się naprawdę smutno. Wprawdzie wcześniej odszedł inny ważny aktor z obsady serialu – Luke Perry, grający w filmie przystojnego Dylana, ale to śmierć Shannen Doherty tak bardzo mnie poruszyła, może dlatego, że wolałem Brendę jako bohaterkę, a może dlatego, że śledziłem walkę aktorki z chorobą nowotworową, walkę przegraną. Nie znam innych pozycji z filmografii Doherty, nie oglądałem jej drugiego przebojowego serialu „Czarodziejki”, ale jako Brendy tak po prostu, po ludzku, będzie mi jej brakować.

Myślę, że moje przemyślenia związane z serialem mogą być doświadczeniem wielu przedstawicieli mojego pokolenia, ludzi, którzy dorastali w latach 90-tych i obserwowali na ekranach telewizyjnych losy młodych Walshów i ich przyjaciół. Chętnie wróciłbym do „Beverly Hills 90210”, a jeszcze bardziej do moich lat młodzieńczych…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz