W MIESIĄC PO KONCERCIE THE CURE – MOJE WRAŻENIA
W ubiegłym roku na Gwiazdkę dostałem od Żony prezent –
bilety na koncert The Cure w Łodzi. „Ale ty przecież nie jesteś Kjurczakiem” –
zareagowała część moich znajomych. No, niby tak, jestem zatwardziałym i
zagorzałym popowcem, ale jak się okazało, mam w kolekcji większość płyt The
Cure (brakuje tylko dwóch), niezwykle ten zespół cenię i radość była ogromna.
The Cure to prawdziwa legenda. Piątek przed koncertem był dniem dużego
podniecenia i gorącego oczekiwania…
Supportem kapeli Roberta Smitha był szkocki zespół The
Twilight Sad – wypadli bardzo dobrze. Przez cały występ gości do Atlas Areny
napływały tłumy fanów – dużo ludzi w fantastycznych gotyckich stylizacjach, a –
co ważne – sporo starszaków, dzięki czemu nie musiałem się czuć jak opiekun na
wycieczce szkolnej (jak zdarza mi się czasami czuć na Openerze).
Kiedy na scenie pojawili się członkowie The Cure, Arena
oszalała. Niesamowite dźwięki, których nie da się z niczym pomylić, fantastyczna
harmonia instrumentów i rewelacyjny głos Roberta Smitha, brzmiący jak na
początku lat 80-tych – świeżo, mocno, profesjonalnie. Wrażenia –
niepowtarzalne. Koncert trwał 2,5 godziny, zespół wykonał łącznie 26 utworów.
Bardzo dobrze wypadły nowe nagrania, z zapowiadanego na 2023 rok albumu „Songs
of a Lost World” – było ich razem cztery – najfajniej, moim zdaniem, wypadły
„And Nothing is Forever” oraz „I Can Never Say Goodbye”. Dominowały oczywiście
nagrania starsze, na koncercie zaprezentowane zostały duże fragmenty całej
dyskografii The Cure, nie zawsze były to tak zwane Greatest Hits. Najliczniej reprezentowana była płyta „Desintegration”,
z której pojawiły się aż cztery nagrania: „Pictures of You”, „Lovesong” – obok
„Burn” chyba najmocniejszy element z pierwszej części koncertu, „Fascination
Street” i „Lullaby” z fantastyczną oprawą graficzną.
W pierwszej części koncertu zespół wykonał 16 utworów i
zszedł ze sceny. Ostatnim wykonanym numerem było „Endsong” i lekko się
przeraziłem, że to już koniec muzycznych przeżyć tego dnia. Byłem w wielkim
błędzie – po chwili zespół powrócił na scenę i wykonał kolejne cztery utwory,
ale prawdziwe apogeum koncertu pojawiło się dopiero przy drugim bisie – zespół
wykonał sześć wielkich przebojów: „Lullaby” – przewspaniałe wykonanie, „Friday
I’m in Love”, lekko kołyszące „Close to
Me”, „In Between Days”, „Just like Heaven” oraz wieńczące koncert „Boys Don’t
Cry”. Było niesamowicie.
Publiczność zgotowała zespołowi niesamowitą owację, a Robert
Smith był wyraźnie i autentycznie wzruszony. „You really love me” – powtórzył
kilkakrotnie. Podczas koncertu nie było fikołków i innych ekwilibrystycznych
pokazów, wijących się tancerek z chórków, niesamowitej oprawy graficznej (choć ta
skromna, która się pojawiła, była zdecydowanie odpowiednia i sympatyczna) –
było natomiast mnóstwo znakomitej muzyki, pełen profesjonalizm, muzyczne
wrażenia i wspomnienia i bardzo dużo pozytywnej energii od zespołu.
Niezwykle się cieszę, że miałem szansę zobaczyć The Cure na
żywo – posłuchać jak gra kapela, której liderem jest najsympatyczniejsze
czupiradło na świecie - i muszę przyznać, że była to zdecydowana czołówka moich
koncertów wszech czasów, a trochę już mi się w życiu udało artystów na żywo
zobaczyć). Prawdziwe emocje, które - mimo że od koncertu minął już miesiąc –
nadal są we mnie.
Pozostaje mi zatem podziękować Justynie za ogromnie udany
prezent oraz doborowe towarzystwo. Dziękuję też Arli (największej fance The
Cure, jaką znam) i Ani – dzięki Wam było jeszcze weselej i ciekawiej. A w
najbliższą sobotę – kolejne spotkanie z Gwiazdą lat 80-tych – ale o tym,
potem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz