„KOMPLETNIE NIEZNANY” (A Complete Unknown), USA 2024
Premiera kinowa: 17 stycznia 2024
Nie jestem wielbicielem muzyki folk, owszem, doceniam jej
wybitnych przedstawicieli i czasami jej słucham, ale nie ukrywam, że nie jest
to mój ulubiony muzyczny gatunek. Kiedy w kinach pojawiła się biografia jednego
z najważniejszych przedstawicieli gatunku i niezwykle istotnej postaci na
muzycznym firmamencie – Boba Dylana, do kina pobiegłem w kilku podskokach.
Film „Kompletnie nieznany” Jamesa Mangolda nie pokazuje
całego życia Dylana – koncentruje się na jego latach młodzieńczych i początkach
niesamowitej kariery.
Jest początek lat 60-tych. Do Nowego Jorku przybywa chłopak
znikąd. Nazywa się Robert Zimmerman, ale od początku przedstawia się jako Bob
Dylan (Timothee Chalamet). Jego wielkim idolem jest Woody Guthrie – ceniony piosenkarz
folkowy. Sam jest początkującym muzykiem, ma lekkość pióra zarówno w kwestii
komponowania, jak tworzenia dobrych tekstów. Zauważa go Pete Seeger – muzyk i
promotor muzyki folk (wyśmienita rola drugoplanowa Edwarda Nortona). I tak Bob
Dylan rozpoczyna karierę. Na początku nie jest łatwo, Dylan nie jest artystą
łatwym, popowym i mainstreamowym, ale talent, ciężka praca, zapalczywość i wytrwałość
pozwalają mu dotrzeć na szczyt. Dzięki znajomości z Joan Baez, z którą łączy go
płomienny romans, oddaje się działalności społecznej, pisze coraz bardziej zaangażowane
teksty. I pragnie się rozwijać, a to nie do końca podoba się managementowi wytwórni
płytowej.
Fabuła nie wydaje się być niczym szczególnym, a jednak
otrzymujemy intrygujący wgląd w życie jednego z najwybitniejszych twórców
naszych czasów, jedynego autora piosenek, który otrzymał literacką Nagrodę
Nobla. To dobrze, że autorzy filmu koncentrują się na wycinku z życia artysty,
dzięki temu film nie prześlizguje się po biografii artysty, choć i tak jest
bardzo długi. Timothee Chalamet tworzy fascynujący wizerunek Dylana –
kontestatora, nieco zblazowanego, choć niezwykle ambitnego muzyka, który powoli
pnie się po drabinie sukcesu. Chalamet porusza się jak Dylan, mówi jak Dylan, a
co najważniejsze – śpiewa jak Dylan, co jest naprawdę niesamowite – podobnie frazuje,
wymawia głoski, naśladuje głos wydawałoby się niedoścignionego pierwowzoru. W
filmie jest znaczne nagromadzenie scen muzycznych – ze studia nagraniowego, z
koncertów i festiwali, czy kameralnych występów klubowych i Chalamet wychodzi z
nich obronną ręką i jest wręcz znakomity. Na te 140 minut po prostu staje się Dylanem
i tworzy najważniejszą i najodważniejszą rolę w swojej karierze. Błyskotliwie
partnerują mu Monica Barbaro jako doskonała Joan Baez – charyzmatyczna,
wspaniała wokalnie i niezwykła, wspomniany już Norton jako Pete Seeger, też
doskonale radzący sobie na scenie i Elle Fanning jako Sylvie – zdradzana i
niezrozumiana dziewczyna Dylana.
Czy czegoś mi w filmie brakuje? Myślę, że Dylan zasłużył na
nieco bardziej pogłębiony rys psychologiczny. Dowiadujemy się stosunkowo niewiele
o życiu wewnętrznym artysty, o jego motywacjach i przekonaniach, o rozterkach i
ideałach. Myślę, że jedną z doskonałych scen koncertowych można było zastąpić
próbą psychologicznej analizy zachowań Dylana, jego postawy wobec kobiet, jego
nastawienia do sztuki.
Film jest naprawdę dobry, choć nie tak fajerwerkowy jak
choćby „Bohemian Rhapsody” – biografia Freddie’go Mercury’ego. Myślę, że
spodoba się wielbicielom dobrego kina, ale przede wszystkim tym, którzy kochają
folk, kochają muzykę i lata 60-te, które są w tej produkcji kapitalnie odtworzone.
Ewidentne jest, że Jamesa Mangolda kulturowo ciągnie w tamte czasy, bo w 2005
nakręcił brawurową biografię Johnny’ego Casha i June Carter-Cash „Spacer po
linie”, za którą Reese Witherspoon odebrała Oscara za najlepszą żeńską rolę
pierwszoplanową. Czy tym razem Oscar powędruje do Chalameta? Byłby z pewnością
zasłużony, ale po piętach depczą mu Adrian Brody za „Brutalistę” i Ralph Fiennes
za „Konklawe”. Film jednak trzeba obejrzeć – nie jest arcydziełem, ale jest bardzo
udany.
Moja ocena” 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz