„MINGHUN”, Polska 2024
Premiera kinowa: 29 listopada 2024
Minghun to wzruszająca azjatycka ceremonia zaślubin dwojga
zmarłych niedawno młodych ludzi. Ludzi, którzy przed śmiercią nawet się nie
znali, nie zdążyli stworzyć jeszcze stałego związku, ale rodzina chce, by w
zaświatach nie musieli odczuwać samotności, by mogli kogoś pokochać, być z kimś
szczęśliwi.
Rytuał ten stał się kanwą najnowszego filmu Jana P.
Matuszyńskiego, twórcy głośnej „Ostatniej rodziny” oraz „Żeby nie było śladów”.
Akcja filmu rozpoczyna się podczas święta chińskiego Nowego Roku. Jerzy
(wybitna rola Marcina Dorocińskiego) spotyka tu swoją córkę, Masię (Natalia
Bui). To owoc jego związku z chińską muzyczką Lan (Fenfen Huang), która przed
15 laty zmarła na chorobę nowotworową. Masia jest piękną 21-letnią kobietą, tak
jak matka jest muzykiem. Niestety, podczas powrotu z chińskiego przyjęcia
noworocznego dziewczyna ginie w tragicznym wypadku samochodowym.
Jerzy zostaje sam. Rozpoczyna się okres żałoby i przygotowań
do pogrzebu. Do Polski przyjeżdża także dziadek Masi, Benny (Daxing Zhang),
który twierdzi, że przyśniła mu się zmarła córka i zażyczyła sobie ceremonii
Minghun dla Masi.
Dwaj zdesperowani mężczyźni zaczynają poszukiwać właściwego
kandydata wśród właśnie zmarłych młodych mężczyzn. Prowadzi to do
nieoczekiwanych odkryć dotyczących Masi i jej życia. Czy w Polsce uda się
doprowadzić do tak obcej kulturowo ceremonii?
Film jest przesycony smutkiem. Dorociński niezwykle udanie
tworzy postać mężczyzny, który traci najbliższą osobę i zatraca się w bólu,
jednocześnie podejmując wszelkie starania, by zapewnić ukochanej córce godny
pochówek. Bardzo dobry jest też Zhang jako nieco irytujący dziadek Benny,
którego nie łączą z zięciem najlepsze relacje, a z którym musi przejść przez
okres żalu, rozstania i żałoby.
Film mówi dużo o śmierci i życiu po życiu. Interesujące jest
ukazanie procesu żałoby w zderzeniu dwóch tak obcych sobie kultur. Jerzy i
Benny muszą znaleźć jakieś wspólne elementy kulturowe, by sprostać
ceremonialnym oczekiwaniom wobec śmierci Masi.
Odkryciem produkcji jest dla mnie Ewelina Starejki, która
wciela się w rolę matki Borysa, przyjaciela Masi. Gra świetnie zagubioną, prostą
kobietę, która właśnie straciła dziecko i musi stawić czoła chińskiemu
rytuałowi Minghun.
Film ogląda się ciekawie, twórcom nie udało się jednak
porwać mnie emocjonalnie. „Minghun” przywodzi wspomnienie innej doskonałej produkcji
o azjatyckich rytuałach pogrzebu – japońskiego obrazu „Pożegnania” – zdobywcę Oscara
dla filmu nieanglojęzycznego z 2009 roku. Tamten film wycisnął ze mnie całą moc
wrażeń, jeszcze długo po seansie nie mogłem o nim przestać myśleć, do dziś
uważam go za jeden z ważniejszych obrazów, jakie widziałem. „Minghun” wywołał
we mnie zaledwie letnie emocje, choć muszę przyznać, że Dorociński był
doskonały.
Film jest smutny, ale mimo wszystko warto go zobaczyć.
Moja ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz