„WHITNEY HOUSTON: I WANNA DANCE WITH SOMEBODY”, USA 2022
Premiera kinowa: 21 grudnia 2022
Producenci „Bohemian Rhapsody” – bardzo udanej, moim
zdaniem, fabularnej biografii Freddie’go Mercury’ego – tym razem przygotowali
dla fanów biografię jednej z najwybitniejszych piosenkarek wszech czasów,
obdarzonej szczególną charyzmą i wybitnym głosem Whitney Houston.
Tak jak w przypadku „Bohemian Rhapsody” klamrą łączącą
początek i koniec filmu był słynny wysęp grupy The Queen na stadionie Wembley
podczas niesamowitego koncertu Live Aid, tak w filmie „I wanna dance…” funkcję
takiej klamry tworzy wybitny występ Whitney Houston podczas ceremonii American
Music Awards w 1994 roku, kiedy artystka odebrała trzy nagrody i wykonała
niezwykły medley trzech nagrań; „I loves you, Porgy”, „I am telling you, I am not going” oraz „I
have nothing”. Po wejściu artystki na
scenę wracamy do jej wczesnej młodości.
Film chronologicznie przedstawia koleje kariery Whitney Houston
– od śpiewania gospel w kościołach u boku maki, uznanej piosenkarki Cissy Houston
(dobrze dobrana Tamara Tunie), spotkanie z legendarnym producentem muzycznym
Clive’m Davisem (świetna rola Stanleya Tucci), poprzez niewiarygodny sukces artystyczny
i komercyjny kolejnych singli i albumów (do dziś nikt nie pobił rekordu siedmiu
kolejnych singli wprowadzonych na szczyt amerykańskiej lisy przebojów Billboard
Hot 100), nie do końca udany związek z Bobbi’m Brownem (Ashton Sanders) i
narodziny córeczki, ogromny sukces filmu i ścieżki dźwiękowej „Bodyguard”, problemy
z uzależnieniami, trudności rodzinno-finansowe, aż po tragiczną śmierć artystki
w Beverly Hilton Hotel w 2012.
Film wydaje się być wiernym odbiciem życia i kariery znanej
piosenkarki. Większość treści pokrywa się z materiałami dokumentalnymi
zaprezentowanymi w szokującym dokumencie „Whitney” z 2018 roku. Doceniam to, że
„I wanna dance…” nie epatuje obrazami wyniszczonej Whitney u kresu kariery,
kobiety uzależnionej, złamanej życiem, artystki, która się poddała. Kwestie te
są przedstawione w filmie, ale w sposób subtelny, delikatny. Podobnie jest ze
sceną poprzedzającą śmierć artystki. W filmie nie ma taniej sensacji.
„I wanna dance..” to przede wszystkim popis talentu i
możliwości brytyjskiej aktorki Naomi Ackie. Kobieta gra bardzo dobrze, sugestywnie,
świetnie naśladuje ekspresję Whitney w życiu i na scenie. Wspaniale prezentuje
przemianę Houston ze skromnego kaczątka z Jersey w światowej sławy divę. Jest
przekonująca, autentyczna, potrafi budzić sympatię i współczucie.
Czy „I wanna dance with somebody” to film dla każdego? Chyba
jednak nie. Produkcja jest długa (144 minuty), zawiera wiele występów Whitney, fragmentów
realizacji teledysków, koncertów, wywiadów. Wydaje się zatem, że trzeba lubić
Whitney i jej muzyczną twórczość, by w pełni docenić ten film. Przyznaję, że
jestem bardzo dużym fanem piosenkarki, jest to, po Madonnie i George’u Michaelu,
moja ulubiona gwiazda wszech czasów, więc pewnie nie jestem całkowicie
wiarygodny i obiektywny w ocenie filmu. „I wanna dance..’ to film dobry,
chwilami zachwycający, chwilami wzruszający, brakuje mu jednak siły i artyzmu
takich produkcji jak tegoroczny „Elvis” Buza Luhrmanna, czy wspominany już „Bohemian
Rhapsody”. Film jest świetnie zmontowany, ma znakomitą obsadę, jest interesujący,
ale mimo ogromnej sympatii do Whitney nie mogę nazwać go wybitnym. Mimo
wszystko, jeśli kochasz muzykę lat 80-ych i 90-tych, jeśli lubisz zanucić „I
wanna dance with somebody (who loves me)’ lub „I will always love you” i jeśli
cenisz Whitney Houston, powinieneś ten film obejrzeć.
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz